Francja – moja ojczyzna

Bez tytułu (Paryż, 2003). Fot. Michael Wittbrot © Recogito

Z czasów szkolnych przypominam sobie temat wypracowania, które zadał nam pewnego razu nasz profesor francuskiego, pan Mallet: Jakie znaczenie ma dla mnie Ojczyzna. Pomimo długich rozmyślań nie byłem w stanie nic z siebie na ten temat wykrzesać. Jedyne, co wiedziałem, to to, że jestem Francuzem. Dostałem wówczas jakąś bardzo mierną notę. Teraz nie wydaje mi się to dziwne. Nastolatki, których ominęło nieszczęście przynależności do narodu prześladowanego, nie zaznały nigdy wojny, rzadko kiedy traktują poważnie swoją przynależność społeczną. Wręcz przeciwnie, ostentacyjnie obwołują się obywatelami świata, a pojęcia takie, jak ojczyzna, naród itp. mają za „drętwą mowę”. Dzisiaj, po latach, mam odpowiedzieć na to samo pytanie! I nagle zdaję sobie sprawę, że jest dokładnie odwrotnie, że jeśli się obawiam, to tylko dlatego, że nie wiem, czy zdołam wypowiedzieć wszystko, co mi się ciśnie do głowy.

Wobec tego, cóż to jest ta moja Francja? Moja Francja to przede wszystkim język francuski. To właśnie po francusku piszę dzisiaj te słowa, po francusku myślę, rozmawiam, sprzeczam się i kocham! Jakże inaczej mógłbym wyrazić swoje uczucia i przeżycia, jak mógłbym zdradzać sekrety mojego ja, inaczej niż po francusku?! A jak mógłbym rozszyfrowywać cudze? Z maksimum finezji i inteligencji, jeśli nie za pośrednictwem języka ojczystego. Język ojczysty. To nie tylko ten, w którego szmerze rodziliśmy się, ale to ten, który nas zrodził. Francuski jest dla mnie niczym oddech. Rozkoszuję się jego łagodnym brzmieniem i jego rytmem. Skoro zaś wyssałem go z mlekiem matki, jak mógłbym nie zachwycać się tymi, którzy po mistrzowsku się nim posługiwali lub posługują. Od Villona do Rimbauda, od Madame de Lafayette do Bertranda Poirot-de-Pecha, od Moliera do Antonina Artaud. Z czasem nauczyłem się doceniać specyfikę mojego języka: elipsy i skróty, precyzję przymiotników i przysłówków… Co tu dużo mówić, cieszę się, że nie jest jak niemiecki, zwięzły i analityczny. Za jego przyczyną stają mi się bliscy Szwajcarzy, Belgowie, czy Kanadyjczycy. Mieszkańcy francuskojęzycznych krajów w Afryce i dawnych zamorskich posiadłości Francji. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie sprawia mi przyjemności, że student francuskiego, nawet z zupełnie odległego kraju, rozmawia ze mną w moim ojczystym języku. Moja Francja to właśnie wszyscy ci ludzie.

Chyba nie ma nic bardziej francuskiego niż wakacje. Na każde święta wyjeżdżaliśmy w inny region. Zimą w Wogezy na narty, Wielkanoc spędzaliśmy nad Kanałem la Manche. Na gigantycznych plażach, smaganych północnym wiatrem, chowaliśmy się za porosłe twardą trawą wydmy, by spokojnie wdychać porcje najodowanego powietrza. Trzeba było jednak zaczekać do letnich wakacji, aby móc wyruszyć na prawdziwe odkrywanie Francji. Z rodzicami, lub później w towarzystwie swoich rówieśników, przemierzyłem ją wzdłuż i wszerz samochodem. Tym sposobem poznałem Lazurowe Wybrzeże, z Cannes, Niceą i St. Tropez. W Bandol, Hyeres oglądałem palmy, a w Camargue stadniny koni. Nie ominąłem rzecz jasna Prowansji z całym jej przepychem: z zagajnikami drzew oliwkowych, tak udatnie oddanymi przez Van Gogha, kępami dzikiego tymianku i polami lawendowymi, od których prowadzą kamieniste ścieżki wysadzane grabami, do rozrzuconych w pobliżu, niczym plamy ochry, wiosek.

A Bretania? Na wybrzeżach której z wściekłością pieni się ocean… A Landy? Gdzie podczas przejazdu przez niekończące się lasy zapach sosen potrafi dopaść was w szczelnie zamkniętym samochodzie.

Ostatniego lata, po raz pierwszy w życiu, wybrałem się do Owernii, śledząc dokładnie bieg Loary. 550000 km2, z tego 300 km plaż – nafaszerowanych wspomnieniami… To właśnie jest moja Francja.

Mówić o Francji, nie wspominając o Paryżu?! Miasto, w którym mieszkam od jedenastu lat. Miasto, nie mające opinii łatwego: kilometrowe korki, stresy, wygórowane czynsze… miasto, które nie przestaje przy tym wszystkim być jedną z najbardziej uroczych stolic na świecie. Miasto natchnień, posiadające niezbędną dla wszelkiego artystycznego fermentu atmosferę. Ilu było tych, którzy ją wdychali? Modigliani, Picasso… Henry Miller… Nie sposób wymienić. Stale przybywają. A co ze zwykłymi turystami? Ci każdego roku liczą się na dziesiątki tysięcy. Zwiedzają Paryż, bo Paryż jest dla nich symbolem Francji.

Z czym kojarzy się państwu Francja? – takimi mniej więcej słowami dziennikarz zatrzymywał przechodniów na ulicach Tokio. Wówczas okazało się, co Japończycy uważają za najbardziej reprezentatywne dla mojego kraju: dobre wina, dobre jedzenie, moda. Sondażysta nie ukrywa swojego rozczarowania, zasłyszane opinie nazywa karykaturalnymi. A jeśli on nie ma racji? Uchodzić za ojczyznę wyśmienitego stołu, to przecież niemało. Jeden z moich wujków miał zwyczaj kupować olbrzymią bekę wina, na potrzeby całej rodziny. Sami zajmowaliśmy się rozlewaniem płynu do butelek. Cóż to była za ceremonia! Każdy miał w niej wyznaczone swoje stałe miejsce. Najmniej zaszczytne zajmowały kobiety i zupełni nowicjusze, polegało ono na niewdzięcznym zadaniu mycia starych butelek i odklejaniu nieaktualnych już etykietek. Inni zajęci byli przyklejaniem nowych oraz napełnianiem, starannie wcześniej wypłukanych i wysuszonych butelek, boskim nektarem, który z sykiem wznosił się aż po szyjkę. Należało jeszcze, przy użyciu specjalnej maszyny, zakorkować każdą z butelek. Operacja niezwykle delikatna i jeszcze bardziej odpowiedzialna, gdyż w źle zatkanych butelkach wino zamieniało się w ocet. Tego zadania podejmował się niezmiennie wielki mistrz ceremonii, innymi słowy sam wujek. Na prowincji nie należy do rzadkości podobny sposób zaopatrywania się w zapas wina. Jak zresztą typowy Francuz mógłby się w nie nie zaopatrzyć?! W regionie, z którego pochodzę, jeszcze do niedawna nie wahano się przed urozmaicaniem szklanką wina pierwszego śniadania, czy przed zaprawianiem nim zupy! Podczas pobytu w Prowansji miałem okazję kosztować jeszcze zupełnie młode, najlepsze z win pochodzące ze słynnych winnic ciągnących się wzdłuż Rodanu. Jakie? Vacqueyras, Gigondas, Chateau-Neuf du Pape, Beaumes de Venise. I… czytajcie dobrze: Chateau Margaux, Latour Pomerol, Chambertin, Chabilis, Gewurztraminer, Sancerre, Brouilly, Sauternes… nic wam nie mówią te nazwy? A więc moja Francja nie jest do końca waszą!

Nie wzruszają mnie defilady wojskowe, ani uroczystości rocznicowe. Nie tylko, że mnie nudzą, ale – więcej – krępują. Szeregi żołdaków zapiętych na ostatni guzik podczas przemarszów 14 lipca, oficjalne mowy prezydenta, gęsto przeplatane okrzykiem: Vive la Republique Francaise ! Są mi obojętne. A przecież… przecież zdarza mi się powstrzymywać łzy na widok francuskiej flagi wznoszącej się przy dźwiękach Marsylianki! Kiedy? W czasie Igrzysk Olimpijskich! Wówczas staję się najprawdziwszym szowinistą. Uwielbiam, kiedy moi rodacy odnoszą zwycięstwa: Mistrzostwa Europy, Mistrzostwa Świata, międzynarodowe wyścigi i turnieje. Zawsze! Prost wygrywa Grand Prix Monaco — nie posiadam się z radości. Nasi górą! Hinault w swojej żółtej koszulce. Forget, Leconte o włos a mieliby Puchar Davisa! Marsylczycy pobili A.C. Milan, Fabrice Guy i Sylvain Guillaume zdobyli złoty i srebrny medal… Szaleję! Zawody sportowe, w których brakuje mojego rodaka nie ciekawią mnie wcale.

Moja Francja ma też swoje ciemne strony. To donosiciele w czasach okupacji, którzy z zemsty za sąsiedzkie nieporozumienia potrafili wysłać innego człowieka do obozu pracy. Jeśli zdarzyło się, że obiektem animozji był Żyd, nie było dla niego już powrotu z Auschwitz czy z Ravensbrück. Chłopi, korzystający z kryzysowych czasów i nędzy, nieprawdopodobnie windujący ceny artykułów spożywczych. Tej Francji się wstydzę. Ale należeć do narodu, to ponosić też za niego odpowiedzialność. Dostrzegać i nie pozostawać obojętnym na zataczającą coraz szersze kręgi biedę. Na wzrastanie liczby włóczęgów, nie mających innego domu niż ulica. Na tych, którzy z całej Francji ściągają do Paryża, by tam dogorywać na kratach wentylacyjnych metra. Ci ludzie to nasz wyrzut sumienia. Jakże inaczej się wtedy czuję niż wówczas, gdy słyszę pod adresem mojego kraju komplementy: ojczyzna tolerancji, wolności, gościnności. Czy to nie zobowiązuje? Być takimi, za jakich mają nas inni.

Jest jeszcze coś, co nazywa się duchem francuskim: szczypta ironii, szczypta szyderstwa, lekki sposób przedstawiania rzeczy poważnych, ceremonialny ton przy błahostkach, nieprzewidziany obrót rozumowania, umiejętność siania wątpliwości – bez przesady i z talentem zdobione staje się wyborne, w przeciwnym wypadku jest nie do zniesienia.

Powiada się, że Francja jest ojczyzną miłości. Nie dlatego, rzecz jasna, żeby we Francji kochało się bardziej niż gdzie indziej, ale dlatego, że przywiązuje się w niej o wiele więcej wagi do flirtu, do gry miłosnej. Do wszystkiego tego, co poprzedza decyzję, żeby się ostatecznie ze sobą związać. To, co powszechnie nazywane jest historią dwojga ludzi, we Francji kończy się właśnie z ową decyzją, podczas gdy w mentalności innych narodów moment ten dopiero zaczyna jakąkolwiek historię.

Miłość we Francji wiąże się z zabawą. Zasadzki i meandry uwodzenia, umiejętność prowadzenia dwuznacznej rozmowy, miejsca i zachowania oznaczające więcej niż oznaczają. Wszystko to jest równocześnie urocze i podstępne. Nie bez przyczyny pierwszą powieścią psychologiczną, traktującą o miłości, o igraszkach miłości, był romans, napisany w XVII wieku przez żyjącą na dworze Madame de Lafayette, Princesse de Cleves. Może dlatego też Francuzi nie przepadają za różnymi formami gier grupowych. Wystarczająco już grają we własnym życiu. Za czasów Napoleona Francja była najbardziej zaludnionym krajem Europy. Dzisiaj prześcignęły ją prawie wszystkie, dawne kontynentalne mocarstwa. Dzięki Bogu, Francja zachowała swoją rolniczą kulturę, nienaruszone pejzaże: harmonię rozciągających się jak okiem sięgnąć pól i łąk, szeregi wierzb ocieniających małe rzeczki, topole, zagajniki. Moja Francja, za wyjątkiem kilku regionów skupiających przemysł, spoczywa w uśpieniu. Miejmy nadzieję, że jeszcze to potrwa. Bardzo chciałbym, żeby moja Francja została w nienaruszonym stanie Francją moich dzieci. Niewykluczone, że w niedługim czasie nie będę już mówił o mojej Francji, tylko o mojej Europie. Nie będzie mi to absolutnie przeszkadzało. Podoba mi się gościnność Belgów, obywatelski duch Niemców, włoski entuzjazm, czy upalne słońce Grecji, przed którym dają schronienie „cienie” przeszłości… Francja może przestanie być moim krajem, a stanie się moim regionem. Ale nawet będąc Europejczykiem nie przestanę czuć się Francuzem.

Philippe VERAGUE
Przełożyła Iwona JANCZY

„Nasza Rodzina”, nr 6 (573) 1992, s. 7-11.