Z kraju wiecznej wiosny. Pierwsze Boże Narodzenie w Afryce

Józef Sadzik i Jacenty Waligórski (Butare,1975). Fot. Archiwum © Recogito

Boże Narodzenie – święto, które pozostawia pewien ślad w sercu każdego człowieka. W tym czasie wszyscy przeżywamy pamiątkę przyjścia na świat Zbawiciela. Corocznie też odkrywamy nowe wartości, które wiążą się z tajemnicą Boga-Człowieka. Długość, czy też szerokość geograficzna w tym względzie nie odgrywa najmniejszej roli. Chrystus bowiem przyszedł, aby odkupić nas wszystkich, i to właśnie jest najistotniejszym czynnikiem, który niweczy wszelkie niepotrzebne bariery międzyludzkie, a na to miejsce wprowadza miłość i jedność całej natury ludzkiej.

W takiej to właśnie atmosferze staraliśmy się przeżyć pierwsze nasze Boże Narodzenie na ziemi afrykańskiej. Jednak otaczająca nas przyroda – była jak gdyby zaprzeczeniem naszego tradycyjnego myślenia. Wokół nas przecież wszędzie zielono, a wzrok z łatwością może spocząć na przepięknych różnobarwnych kwiatach. W tym to właśnie czasie panuje u nas pora suszy. W okresie mało mówiącym nam o Bożym Narodzeniu; otrzymywaliśmy przeróżne kartki świąteczne, z kraju i zagranicy z dołączonym białym opłatkiem. To też zmuszało nas niejednokrotnie do pamięci o zbliżających się świętach radości.

Dlatego parę już dni wcześniej, w naszej kaplicy misyjnej, urządziliśmy maleńki żłóbek. Ściany proste – z szarej kory tutejszych drzew. Daszek pokryty suchą poprzeplataną trawą, a na niej luźno ułożone suche liście bananowe. Wnętrze żłóbka – to postacie koloru czarnego wyryte w drzewie eukaliptusowym. A obok drzewka przypominające swoim wyglądem – drzewka iglaste. Zgromadzeni wokół tak bardzo prostego żłóbka oczekiwaliśmy na pierwszą gwiazdkę, aby razem z jej światłem rozpocząć naszą wieczerzę wigilijną. Jednak nasze oczekiwania przerwał trzask pioruna. A więc powoli nad Butare nadciągała burza. Dlatego też, trudno było tego wieczoru – doczekać się na pierwszą gwiazdkę.

O zmroku więc zasiedliśmy do wigilijnego stołu. A na nim spoczywał biały opłatek, symbol pokoju i łączności z krajem. Przełożony naszej misji, podjął opłatek w swoje dłonie. Rozpoczął składać życzenia świąteczne. Chociaż z dala od kraju i swoich najbliższych, to jednak bardzo blisko, bo w otoczeniu czarnych braci, którzy potrzebują i czekają na naszą pomoc, tak duchową jak i materialną. Słowa te zapadały głęboko w serce. Bo w tym czasie dał się słyszeć, szmer z dolatującej płonącej lampy naftowej. A później głęboka cisza, tak jakby się wszystko urwało, aby nagle przystąpić do wspólnych gorących życzeń. W tym czasie grono nasze powiększył nasz czarny nauczyciel i siostra zakonna. Życzenia z opłatkiem w ręku były dla nich nowością. Ale i oni podjęli także w swe dłonie nasz wspólny chleb jedności. Pozostałe nasze pragnienia i życzenia wypowiedzieliśmy przy żłóbku poprzez nasze przepiękne polskie kolędy.

Na dwie godziny przed północą, przeszliśmy do sióstr na tzw. oczekiwanie na Chrystusa. Przyświecał nam jeden cel – wspólna modlitwa dookoła żłóbka. Niektórzy klęczeli na kamiennej posadzce, a inni na przyniesionych przez siebie matach. Każdy w tym to właśnie czasie wypowiadał swoje myśli, a często ukryte pragnienia swego serca. Wszystkie te modlitwy wypowiadane głośno, można by sprowadzić do jednego wspólnego zawołania – przyjdź Panie Jezu do nas wszystkich. Jednak największe wrażenie zrobiła modlitwa jednego murzyna, który modlił się słowami: „Przyjdź Jezu podczas dzisiejszej świętej nocy, także do ludzi z Europy, którzy w nadmiarze swego bogactwa, z łatwością mogą zapomnieć o Tobie”. Po tych słowach zapadła spontaniczna cisza. O jakże inne jest tutejsze Boże Narodzenie. Nasz czarny wierzący brat czeka na prawdziwe Boże Narodzenie w sercu, a nie tylko na oprawę zewnętrzną. Tak wyglądało nasze wspólne duchowe przygotowanie do uroczystej Mszy świętej o północy (pasterki).

Mszę świętą koncelebrowaliśmy w języku łacińskim. Pierwszą lekcję przeczytała siostra w języku kinyarwanda, a ewangelię w języku polskim. Przez ten fakt chcieliśmy podkreślić moment naszej wspólnej jedności, iż u naszego niebieskiego Ojca, liczy się przede wszystkim: czystość serca i pragnienie Boga. Śpiewaliśmy kolędy na przemian rwandyjskie i polskie. Długo jeszcze po północy śpiewaliśmy, by móc zakończyć, piękną kolędą: ,,podnieść rączkę Boże Dziecię, błogosław ojczyznę miłą”.

W Rwandzie istnieje tylko jeden dzień świąt. Dlatego w tym dniu odwiedziliśmy domy osób najuboższych. W sam dzień Bożego Narodzenia chodziłem ze siostrą ze zgromadzenia Sióstr Auxiliatrices du Purgatoire. Chodziliśmy od domu do domu, a dokładniej mówiąc od chatyny do chatyny. Trudno bowiem jest nazwać te skromne i walące się pomieszczenia prawdziwymi domami. Chodziliśmy nie po to, aby tylko współczuć przerażającej nędzy ludzkiej, ale aby także pomóc materialnie z funduszu, który nam przesłali dobrzy ludzie z Europy. W tych to właśnie lepiankach nie było żłóbka, ani drzewka świątecznego. Obce są dla tych ludzi kolorowe światła na jodełce. Nie znają też zastawionego świątecznie stołu. I kiedy człowiek tak patrzy i patrzy na tą nędzę ludzką – to chciałby zawołać do Boga: dlaczego ci ludzie tak cierpią?

Nie wiem, w którym to już dniu naszych odwiedzin siostra po drodze zapewniała, że teraz powita nas starzec z uśmiechem na twarzy. Ponoć z jego twarzy bije ciągły uśmiech. Zawołała na gospodarza walącego się domu. Odpowiedzi jednak nie było żadnej. Panowała cisza. Zaniepokoiło to już siostrę, która żartując powiedziała: czyżby pomarli?

Jednak nie! Powoli zbliżał się do nas stary człowiek. W zębach trzymał swą zgryzioną fajkę, z której i tak nie można było dostrzec unoszącego się dymu. Na jego widok siostra zareagowała radośnie, krzycząc mirueho (dzień dobry). Jednak odpowiedzi nie dało się usłyszeć. Dziwne też było moje uczucie, bo przecież według zapewnień miał to być starzec o uśmiechniętej twarzy. A tymczasem z jego oczu można było wyczytać gniew. Sądziłem, iż to właśnie ja jestem powodem tych nieprzewidzianych reakcji. Jednak po paru chwilach, zrozumiałem wszystko. Rozpoczęła się rozmowa, w trakcie której starzec zmieniał się nie do poznania.

– Po co teraz przychodzisz?

Siostra zaczęła się tłumaczyć, że w ostatnim czasie była ciągle zajęta. Kieruje budową szkoły misyjnej.

– Teraz już wszystko przepadło – możesz już sobie odejść. Jesteś już mi wcale niepotrzebna.

Siostra, która niegdyś chodziła z wielką regularnością, w tej sytuacji nie wiedziała co począć. Starzec milczał. Schylił się tylko nad ogniskiem, drżącymi rękoma włożył do dużego cybucha kilka żarzących się węgielków drzewnych. Powoli wypuścił dym z fajki, następnie rozprostował swą zgrabiałą postać i jeszcze jak gdyby mimo chodem zaczerpnął trochę świeżego powietrza, by z kolei powiedzieć z wielkim gniewem.

– Dlaczego dałaś mi pieniądze?! (300 franków rwandyjskich).

Zdziwienie siostry było jeszcze większe. Przecież czyniła to każdorazowo i nigdy nie spotkała się z tego powodu nawet z najmniejszym sprzeciwem.

– Teraz już wszystko stracone ciągnął dalej starzec. Straciłem syna i pieniądze. W nocy zabrał mi wszystkie pieniądze, aby potajemnie odejść. Z tego też powodu dla niego nie ma już powrotu do mojego domu. Nie chcę już więcej znać ciebie i twoich pieniędzy. Możesz już sobie odejść.

W ten sposób zakończyliśmy nasz obchód świąteczny. Myśląc tylko o tym, jak można ponownie dotrzeć do tego człowieka, którego święta były pasmem jednej boleści.

Jacenty WALIGÓRSKI 

Ks. Jacenty Waligórski. Urodził się w Kętach w 1946 roku. Ukończył Wyższe Seminarium Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego w Ołtarzewie koło Warszawy. Należał do pierwszej grupy pallotyńskich misjonarzy, którzy rozpoczęli w 1974 roku swoją działalność w sercu Afryki. Przez kilka lat pełnił urząd Rektora Domu Księży Pallotynów w Brukseli. Obecnie pracuje dla Polonii w Glasgow w Szkocji.

„Nasza Rodzina”, nr 3 (354) 1974, s. 17-18.