Pamięci Jerzego Zawieyskiego
Jerzy Zawieyski był katolickim pisarzem, dramaturgiem, działaczem społecznym i politycznym. Był on też współzałożycielem i pierwszym prezesem Klubu Inteligencji Katolickiej. Przed wojną działał w ludowym ruchu teatralnym, a także był aktorem w ,,Reducie” Osterwy. Po wojnie – współredaktor ,,Tygodnika Powszechnego” i ,,Znaku”. Przez kilka lat był wiceprezesem Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich. W październiku 1956 roku był współzałożycielem Klubów Inteligencji Katolickiej, a następnie długoletnim prezesem warszawskiego KIK-u. W latach 1957-1969 był posłem na Sejm (Koło Znak) i członkiem Rady Państwa, z której to funkcji zrezygnował szykanowany przez władze PRL za swoje odważne przemówienie na forum sejmowym w obronie studentów i innych uczestników protestów z marca 1968 roku. W swoich utworach (dramatach, powieściach, esejach) podejmował problematykę moralno-psychologiczną widzianą w perspektywie religijnej, kontynuując odwieczną debatę na temat dobra i zła. Wśród ważniejszych utworów Zawieyskiego należy wymienić utwory: Wysoka ściana, Rozdroże miłości, Konrad nie chce zejść ze sceny oraz Romans z ojczyzną. Zbiory esejów to: Droga katechumena, Pomiędzy manną a plewą i Kartki z dziennika. Nawiązując do tytułu słynnego tekstu opublikowanego w ,,Znaku”, a następnie wydanego w postaci książki: Droga katechumena – można zauważyć, że droga życiowa Zawieyskiego prowadziła do Boga przez świadomie wybrany już w wieku dojrzałym katolicyzm, przez poszukiwanie artystycznego wyrazu prawdy o człowieku w pisarstwie, przez upartą walkę o należne miejsce dla wartości humanistycznych i sprawiedliwości w życiu społecznym. Zmarł w 1969 roku. Jego grób znajduje się na cmentarzu w Laskach koło Warszawy, które nazwał swoją ,,duchową ojczyzną”. 18 czerwca 1979 roku – w dziesiąta rocznicę tragicznej śmierci Jerzego Zawieyskiego – ks. Bronisław Dembowski odprawił Mszę świętą w warszawskim kościele św. Marcina, a Prymas Polski kard. Stefan Wyszyński wygłosił homilię poświęconą heroicznemu życiu i twórczości Zmarłego. Po mszy ksiądz Prymas odsłonił tablicę pamiątkową w wirydarzu klasztoru Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Płaskorzeźba na tablicy przedstawia głowę pisarza, a napis brzmi: ,,Jerzy Zawieyski 1902-1969. Pisarz, przyjaciel ludzi poszukujących. Życiem i twórczością dał świadectwo prawdzie, miłości Boga i Polski”. Nazajutrz odbył się w PEN-Clubie wieczór pamięci Zawieyskiego. Przemawiali: Tomasz Burek, Zofia Małynicz, Stanisław Stomma, Jerzy Turowicz, Juliusz Żuławski i Halina Mikołajska. Mikołajska wystąpiła też w paryskim Centre du Dialogue, w czerwcu 1979 roku, w dziesiątą rocznicę śmierci tragicznie zmarłego pisarza i dramaturga.
[…] Jest jedno miejsce, w którym spotykam go znacznie częściej, niż nam się to zdarzało za jego życia, miejsce jedynych możliwych ucieczek od siebie, od swojej własnej rozpaczy: mały drewniany kościół w Laskach, pod franciszkańskim krzyżem, który adorował w Wielkim Tygodniu prowadząc za ręce niewidome dzieci. Łączył nas szczególny rodzaj chyba wzajemnej czułej zażyłości, jaka zawiązuje się między mistrzem a uwielbiającym uczniem. A przecie przez parę przypadkowych incydentów, przez zrządzenie losu, miała ona, ta zażyłość, charakter osobliwie osobisty. Było to zaprzyjaźnienie związane z teatrem, który był swojego czasu naszą wspólną miłością. Nie przypuszczałam zresztą wówczas, gdy go znałam, że zbliży mnie jeszcze bardziej do niego po jego śmierci pewien rodzaj braku wzajemności ze strony teatru, pewien rodzaj lęku o ,,nieistnienie”, poczucie złudności i ofiar dla teatru poniesionych.
Zaczęło się to od tego, że w roku 1945 jako uczennica liceum Adama Mickiewicza w Krakowie zgłosiłam się na egzamin wstępny do Studia Starego Teatru.
Moja wiedza teoretyczna o teatrze nie przerastała zbytnio informacji zawartych w napisie na grobowcu Heleny Modrzejewskiej na cmentarzu Rakowickim, przez który skróciłam sobie drogę idąc na ten egzamin. ,,Helena Modrzejewska największa aktorka polska (chyba tak tam było napisane) urodzona w roku takim to a takim, w miejscu tym a tym, umarła dnia któregoś w dziewięćset-którymś roku w Kalifornii”.
Kiedy wysoka bardzo liczna komisja, w której składzie znajdował się również Jerzy, spytała mnie, dlaczego stawiłam się na egzamin, odpowiedziałam bez cienia wątpliwości, że po prostu jestem utalentowana. Wysoka komisja bardzo się rozbawiła i następnie zapytała mnie, jakie role kiedyś chciałabym grać; odpowiedziałam, że nie kiedyś, tylko już zaraz bardzo bym chciała grać role takie jak Modrzejewska, chociaż na dobrą sprawę nie miałam pojęcia, jaki repertuar miała pani Helena. Dalibóg, nic w tym nie było śmiesznego, niemniej moi egzaminatorzy nie posiadali się z radości, może bawiły ich moje krótkie warkoczyki i teczka z książkami szkolnymi. I wtedy chyba właśnie Jerzy zapytał mnie, co wiem o Modrzejewskiej. Wyrecytowałam jednym tchem treść tablicy przeczytanej przed godziną na cmentarzu. Wszyscy nieco spoważnieli podejrzewając mnie pewnie o niebyłe jakie obkucie w dziedzinie historii teatru. I chyba znowu Jerzy zapytał, czy nie przychodzi mi do głowy, że jestem urodzoną komiczką. No i kazali mi powiedzieć, co też przygotowałam do zaprezentowania na egzaminie. Moja propozycja monologu matki staruszki z ,,Niespodzianki” Rostworowskiego spotkała się znowu z ogólną wesołością, niemniej wygłosiłam ów tekst, spłakałam się nad zamordowanym własnoręcznie synem, ale wysoka komisja też się spłakała. Jeszcze przed ogłoszeniem wyników wezwano mnie i oznajmiono, że chyba się nie mylę i pewnie mam talent i że postanowiono przyspieszyć mój start teatralny, wobec czego obsadzono mnie w sztuce Jerzego Zawieyskiego pod tytułem Mąż doskonały w roli Miriam. Nazajutrz poszłam na próbę zamiast jak co dzień na lekcję chemii, fizyki czy polskiego do szkoły. Było niezmiernie uroczyście. Zaczęły się przygotowania do pierwszego prawdziwego polskiego przedstawienia po wojnie. Milczący przez całą okupację polscy aktorzy zaczynali próby ze sztuki o wielkim dramacie Hioba, który stracił wszystko oprócz wiary, i ta go w końcu ocali. Wszyscy czytali nieśmiało, cicho i niemal nabożnie; głosy łamały się i zachodziły łzami. W ciasnej garderobie Starego Teatru siedzieli stłoczeni luminarze polskiego teatru przedwojennego z Andrzejem Pronaszką na czele, był również Jerzy, nieładny ale jakoś z miejsca ujmujący, urokliwy, czy wreszcie czarujący. Mrugał bezbronnie niebieskimi oczami w zbyt jasnej oprawie, zdawał się bez przerwy przepraszać i tłumaczyć, mówił łagodnym głosem, chyba najciszej z wszystkich, i uśmiechał się jakby ustawicznie czymś zakłopotany i bezradny.
Jerzy wzruszał mnie od pierwszej chwili naszej znajomości. Z początku nie umiałam sobie uświadomić przyczyny tego wzruszenia. Potem wiedziałam już, że ta ujmująca twarz legitymuje człowieka w jakiś szczególny sposób zagrożonego i bezbronnego. Tak jak wprost biologicznie bezbronny jest ktoś urodzony i wychowany na Alasce, a z nagła umieszczony w rozżarzonym upale równika. Był w gruncie rzeczy bardzo niepewny i jak mało kto potrzebował potwierdzenia, miał jakby rodzaj łaknienia pochwał, co stwarzało pozór niemal dziecinnej próżności. Kiedy się mówiło: Jerzy, bardzo dobrze wyglądasz, pytał powątpiewająco: naprawdę? A potem rozpromieniał się jakby go spotkało Bóg wie jakie szczęście. Jerzy był dobry i kochający, ale też jak mało kto miał potrzebę bycia kochanym. Jego życie, jego gesty giganta, jego ofiary obiektywnie wielkie i obiektywnie tyle znaczące, swój właściwy wymiar osiągają w pełni dopiero wówczas, kiedy się wie, jak trudno mu było istnieć bez żadnego potwierdzenia. Jerzy był znacznie silniejszy od swoich wrogów, ale przede wszystkim był silniejszy od samego siebie, po prostu jego siła przerastała znacznie jego słabości. Cierpienia – konsekwencja jego siły moralnej – były chyba silniejsze od jego kondycji fizycznej; chorował i wreszcie umarł przecie chyba z nadmiaru cierpień duchowych, ale nie był w stanie wbrew swemu sumieniu milczeć nawet za cenę zmowy milczenia o nim, jaką zresztą znał i która właśnie dla niego była szczególnie dojmująca.
Wróćmy jednak do próby z Męża doskonałego. Po chwili w miarę czytania zaczęłam się denerwować, zorientowałam się, że rolę tragicznej matki dorosłych dzieci gram nie ja, ale […] Zofia Małynicz, chociaż rola ta wydawała mi się wówczas wypisz wymaluj dla mnie. Ja zaś miałam grać córkę Miriam, zaczęłam się więc denerwować o moją fizykę i chemię i zastanawiać, czy też warto dla Miriam ryzykować maturę. Byłam jeszcze na jednej próbie, już sytuacyjnej. Reżyser pokrzykiwał, jak na moje ówczesne rozeznanie zachowywał się niegrzecznie, informował niezrozumiale, zamiast powiedzieć po prostu, czy mam mówić głośno, czy cicho, grubo czy cienko, szybko czy powoli, krzyczał, że trzeba na przykład: zmysłowo!?! Czułam się coraz bardziej związana i sztywna, wreszcie za którymś kolejnym wybiegnięciem na scenę zahaczyłam nogą o nogę i wywaliłam się niezdarnie na samym proscenium. Wyszłam obrażona w trakcie próby, nie powiedziawszy do widzenia ani przepraszam, wróciłam grzecznie do liceum. Było mi trochę wstyd i nie chciałam więcej znać tych ludzi z teatru. Dopiero kiedy poszłam ze szkołą na Męża doskonałego, pękałam z dumy, że ich wszystkich znam, łącznie z panią Małynicz – była znakomita w roli Ruth. No i znałam osobiście autora (koleżanki mi chyba niezupełnie dowierzały). Przedstawienie było naprawdę świetne, aktorzy natchnieni. Tylko Miriam mi się nie bardzo podobała, chociaż niezupełnie wiedziałam, jak ją należy grać. Jakie to paradoksalne, dziś dopiero, kiedy w najlepszym razie mogłabym zagrać tylko Ruth, umiałabym sobie poradzić z Miriam. Tak: beztroską, żywotną, jasną, rozszczebiotaną, no i oczywiście, ależ tak! Zmysłową, przeciągającą się w upalnym słońcu. Im bowiem bardziej związane z życiem było życie Hioba, tym tragiczniejsza była śmierć tego otoczenia, śmierć dynamicznej Warszawy w powstaniu, śmierć młodych roześmianych dziewczyn i chłopców.
W czterdziestym szóstym roku na wiosnę po maturze zgłosiłam się ponownie do Studia, przyjęto mnie, mimo że rok akademicki miał się już ku końcowi, została bowiem legenda o moim egzaminie wstępnym z poprzedniego roku. Jerzy mnie nie uczył, miał zajęcia na roku dyplomowym. Był uwielbiany przez swoich uczniów, przyjaźnił się z nimi. Zazdrościłam im. Miałam bowiem od najmłodszych lat skłonność do pisarzy. Nie wiem, może ten szlachetny snobizm płynął z ukrytego głęboko marzenia o pisaniu, słowem, z bardzo wstydliwej grafomańskiej skazy.
Jerzy był pierwszym prawdziwym pisarzem, którego poznałam. Nie sądzę, żeby mnie wówczas „rozróżniał” i pamiętał mój niezdarny upadek na scenie, mnie się jednak zdawało, że przeżył to równie głęboko jak ja, czerwieniłam się na jego widok i wiałam na drugi koniec korytarza szkolnego.
Potem los przyspieszył jednak mój start teatralny, czego tu opisywać nie będę, i trzecią rolę w życiu w roku 1947 dostałam znowu w sztuce Zawieyskiego. Była to Monika w Ocaleniu Jakuba. W Starym Teatrze grano jeszcze uprzednio Rozdroże miłości z niebywałym wprost powodzeniem, bijącym wszelkie rekordy frekwencyjne. Jerzy był wtedy uwielbiany przez publiczność i przez swoich uczniów, którym wraz z panią Marią Dulębą wpajał tajniki osterwiańskiej Reduty. O tak! Bardzo zazdrościłam moim kolegom z rocznika dyplomowego tej niezwykłej pary profesorów, autentycznie wielkich ludzi teatru. Zaczęłam jednak poznawać już innych prawdziwych pisarzy, którzy niejako odwzajemniali mi mój snobizm i nawet chętnie ze mną przestawali. Wsłuchiwałam się w ich wyrafinowane ceny, ,,kucałam” wprost przed ich przewagą intelektualną. Ze zdumieniem dowiedziałam się o moim najlepszym smaku literackim, gotowa byłam uwierzyć, że Konrad Korzeniowski nie taki genialny, jak mi się zdawało, a Claudel myślowo mętny i kto wie, czy nie grafoman. Kawiarnie literackie to były ,,moje uniwersytety”, bardziej niż szkoła teatralna. Zarówno wśród literatów, jak i wśród wielu moich starszych kolegów Jerzy cieszył się wprawdzie wielkim poszanowaniem, ale coraz częściej mówiło się o nienaturalności stylu, o Żeromszczyźnie (nikomu nie przychodziło do głowy to, co parę lat później powiedział swojej córce Jan Parandowski w obronie nazwiska bohatera swojej powieści Andrzeja Jawienia, że Żeromski to dobry kolega), mówiło się więc o nieprawdopodobieństwie perypetii psychologicznych postaci w sztukach Jerzego. Wstydziłam się więc siebie i swoich złych gustów. Nie rozumiałam, że teatr żegluje już całą parą w innym kierunku, że te uwikłania postaci, zmagania moralne między nieokiełznanymi pragnieniami i świadomą wolą (jak by to określiła moja Julia de Lespinasse) zaczynają być dla nowej moralności zbędne, a nawet podejrzane. Tak! Rychło zaczęliśmy grać heroiczne reportaże, których bohaterowie przemienieni w kadłuby z poodrąbywanymi w świętych wojnach nogami i rękami przepływali spienione fale rzek, aby na przeciwległym brzegu zębami zatknąć zwycięskie sztandary. Zbyliśmy się też wszelkiej nienaturalności stylu, dbałość o formę i język stały się nam wręcz wrogie i niebezpieczne, a w imię walki z tzw. talentyzmem i formalizmem nasi bohaterowie, fabryczni brygadziści, wygłaszali wprawdzie dość dęte i nienaturalne hasła arcynaturalnym i wręcz uproszczonym językiem. Synowie rozgrywali sami ze sobą zwycięskie pojedynki: czy donosić na rodzoną matkę lub ojca, czy też raczej nie, czy się ich wypierać. Wreszcie triumfalnie wygrywali i donosili albo się wypierali dla dobra powszechnego w imię nowej moralności. W kawiarni mówiło się, że ma to wymiar antycznych dramatów i że na te nie- prawdopodobieństwa zasługuje patos rewolucji.
Ale póki co, próbowałam w Ocaleniu Jakuba piękną rolę Moniki. Próby szły mi dość opornie, zwłaszcza że jeden z moich starszych partnerów M. (nie wymienię nazwiska, bo już nie podlega naszemu osądowi) nie znosił mnie, i po prostu nie chciał ze mną grać. Był wtedy w rozkwicie, kreował wielkie role, pomiatał reżyserami, brutalnie okazywał swoje niechęci, zgrymaszony, rozhisteryzowany, starzejący się gwiazdor. Upierał się, żeby Monikę zagrała inna aktorka, wprawdzie bardzo słaba, sporo starsza ode mnie, ale za to dużo niższa i drobniejsza, co uważał za nader istotne (wydaje mi się, że traktował partnerów konkurencyjnie i niepotrzebnie chciał z nimi rywalizować). Wreszcie w trakcie prób generalnych zażądał komisji, która miała rozstrzygnąć, która z nas powinna grać jego córkę. Ciągłe awantury, impertynencje doprowadziły mnie do stanu kompletnej rezygnacji i może właśnie dlatego, że przestało mi zależeć, opuściło mnie wszelkie napięcie, i jak się to u nas mówi, ,,na luzie” próba poszła mi nadspodziewanie dobrze. Kiedy więc doszło do kulminacyjnego punktu roli – przywitania ojca z córką po ośmiu latach rozłąki wojennej, nie myślałam wcale o M., marzyłam o przywitaniu mojego prawdziwego ojca, który lada dzień miał właśnie naprawdę wrócić z wojny. Kiedy więc przywarłam gwałtownie do M. ni z tego ni z owego palnął mnie pięścią w czoło, aż mi odskoczyła głowa. Potem w jakimś furiackim amoku zaczął wrzeszczeć, że on tak nie może grać, bo ja mu plamię kostium szminką. Na krótko odebrało mi mowę, nie przerwałam jednak, jak w gorączce dograłam do końca. Zbiegłam po schodach na widownię i rzuciłam się z płaczem na szyję Jerzemu, którego przecie prawie nie znałam. Przytulił mnie, gładził po głowie, i mówił, mówił, mówił tak prawdziwie, tak czule – tym swoim łagodnym, cichym, pięknym głosem – nie pamiętam już co, ale się uspokoiłam i jeszcze długo siedziałam obok niego kurczowo przyciskając głowę do jego ramienia. Przed premierą przyszedł do garderoby, przez chwilę trzymał mocno moją rękę w swoich dłoniach i znowu łagodnie, ale z jakąś niezwykle sugestywną siłą mówił, że jest dobrze, bardzo dobrze, że się mną naprawdę cieszy. Uwierzyłam mu, no i uwierzyłam w siebie.
Po 25. przedstawieniach, zgodnie z przedwojenną tradycją teatralną, autor zaprosił zespół na bankiet, który odbył się u Wierzynka. M. spóźniał się, czekaliśmy nie rozpoczynając bankietowania, wreszcie po pół godzinie wtoczył się zupełnie pijany, podszedł do stołu, nalał sobie pełną szklankę wódki i wygłosił toast: ,,Obyśmy już nigdy nie musieli grać w tych idiotyzmach Zawieyskiego”. Dalszy ciąg bankietu nie mógł się już potoczyć swobodnie, mimo wszelkie usiłowania reszty uczestników. Jerzy posadził mnie przy sobie i powiedział: ,,Widzisz, i ja też dostałem kułakiem w czoło”. I wtedy nagle zaczęliśmy sobie mówić – ty.
Ten kolega M. nie domyślał się ani przez chwilę, że jego słowa są jeszcze bardziej prorocze niż chamskie…
Nie graliśmy już więcej w sztukach Jerzego przez wiele lat. M. nie domyślał się również, że jego zła wróżba najbardziej dotknie jego samego. Rola w sztuce Jerzego była chyba jego ostatnią wybitną rolą w życiu. Spotkaliśmy się po latach w jednym z teatrów warszawskich; był pokorny, wyciszony, schorowany, grywał już tylko drugorzędne epizody, umarł niezauważenie, chyba bardzo niedługo po Jerzym, sama zresztą nie pamiętam dokładnie kiedy.
Widywałam nieraz Jerzego w okresie jego ,,milczenia”, byłam nawet któryś raz w jego ówczesnym mieszkaniu na ul. Puławskiej. Zdawało mi się, że jest, poza całą psychiczną okropnością i bolesnością swego położenia pisarza, który milczy i o którym nakazano milczeć, wydawało mi się, że jest po prostu w trudnej sytuacji materialnej. Nie mówił ze mną o tym. Mówił o teatrze, marzył głośno i mnie prowokował do marzeń. Bardzo szczegółowo wypytywał o próby, o koncepcje mojej aktualnej pracy. Był skory do szczerego podziwu, uznania, w okresie największych wątpliwości podnosił mnie na duchu. Kochał ludzi teatru, miał dla nich zupełnie niebywałą tolerancję, słowem – nie miał nam za złe…
Potem, po 56 roku, miał okres dziecinnego, euforycznego entuzjazmu. Jego naiwność, pozornie sprzeczna z jego mądrością, była pochodną jego prawości, jego dobrej wiary, jego pragnienia i tęsknoty do tego, żeby było lepiej. Ale przecie mimo to, że ,,obłożono” go wszelkimi możliwymi godnościami i oficjalnymi zaszczytami, nie rozpieszczano go jako autora, bardzo rychło jego sztuki stały się znów ,,nie na temat”, znów były podejrzane i napotykały opory cenzuralne. Coś o tym mógłby świadczyć Kazimierz Dejmek, który dość uporczywie ,,przymierzał się” do reżyserowania jednej z tych sztuk.
Wreszcie chyba w roku 1967 był jubileusz Jerzego. Zaprosił mnie do udziału w jubileuszowym, jak się później okazało, pożegnalnym widowisku telewizyjnym pod tytułem Krzyk w próżnię świata: o wierności sobie, o granicy kompromisu, której przekroczyć nie można nawet za cenę życia, o wartości gestu, który się musi wykonać, nawet jeśli tego nikt z otoczenia nie rozumie i nie aprobuje. Rola była wspaniała, ale gdyby nie to, że utwór oparty był na autentycznym zdarzeniu, na historii lekarki, która nie opuściła swoich pacjentów skazanych na śmierć przez hitlerowców i umarła, dała się zabić razem z chorymi z szpitala Bożego Jana – gdyby nie to, argument o nieprawdopodobieństwie psychologicznym, o patosie zwycięstwa sumienia zyskałby nową świeżość. Pamiętam nawet, chociaż nie pomnę, kto mnie wtedy przekonywał, że znał panią dr Jankowską osobiście i że to była w gruncie rzeczy osoba niemiła i zbyt pryncypialna. Ale wreszcie życie i śmierć Jerzego weryfikują wszelkie pomniejszające ten utwór oceny.
I znowu był bankiet i już nie trzeba było sensytywności kolegi M., żeby czuć, iż nie będziemy już mogli zagrać w sztukach Jerzego. Bankiet był smutny, wspominaliśmy z Jerzym, jak zostaliśmy palnięci w czoło…
A potem był rok 1968 i rozległ się krzyk Jerzego, krzyk w ,,próżnię świata”, i jego straszne milczenie, dosłowne milczenie nie do przeżycia…
Tak więc byłam przy jego prapremierze powojennej i grałam w jego ostatnio publicznie pokazywanym utworze. Byłam świadkiem jego krzyku i milczenia, czy jednak naprawdę w próżnię? Oto jesteśmy tu po dziesięciu latach.
Pismo jest trwalsze niż ludzkie życie, a jeszcze trwalsza od pisma jest pamięć i myśl. Sokrates nie napisał księgi, a jednak po dwóch i pół tysiąca lat Zbigniew Herbert w Jaskini filozofów ożywił jego dialog z uczniami i wydrukował sokratejskie równanie: mądrość = dobro, dobro = szczęście… Pani Nadieżda w pamięci przechowała twórczość swojego wielkiego męża Mandelsztama wystawiając tak pomnik nie tylko jemu, ale również pamięci i miłości… Pamiętajmy więc…
Halina MIKOŁAJSKA
Halina Mikołajska (1925-1989). Ukończywszy tuż po wojnie Szkołę Teatralną w Krakowie, zadebiutowała w tymże mieście na deskach Teatru Starego. Od pierwszego pojawienia się na scenie, jej wielki talent i silna osobowość zwróciły uwagą krytyki, ludzi teatru i publiczności. Po spektaklu Trzech sióstr Czechowa, w którym zafascynowała w roli Iriny, Jan Kott przyrównał ją do Heleny Modrzejewskiej. Uczennica Edmunda Wiercińskiego, znanego ze swych uduchowionych, nieomal mistycznych tendencji inscenizacyjnych, opuszcza Kraków przenosząc się wraz z Wiercińskim i jego żoną do Wrocławia. Wreszcie około 1952 roku przychodzi kolej na Warszawą, gdzie występuje w Horsztyńskim u boku aktorów tej miary, co Jerzy Leszczyński i Karol Adwentowicz. Odtąd już nie opuszcza tego miasta, grając kolejno w Teatrze Polskim, Narodowym, Dramatycznym i Współczesnym. Najbardziej pamiętne jej kreacje to: Dobry człowiek z Seczuanu Brechta, Medea Eurypidesa, Krzesła Ionesco, Wesele Stanisława Wyspiańskiego Grzech Żeromskiego, Lady Makbet, Radosne dni Becketta, Matka Stanisława Ignacego Witkiewicza, Punkt przecięcia Claudela, Wiśniowy sad Czechowa, Jan Gabriel Borkmann Henryka Ibsena. Po roku 1956 wyreżyserowała pierwsze przedstawienie sztuki Gombrowicza w Polsce, mianowicie Iwoną córką Burgunda. Ponadto zainicjowała „teatr jednego aktora”, występując w przeróbce scenicznej Listów panny de Lespinasse na deskach warszawskiego Studenckiego Teatru Satyryków (STS), a następnie w Historiach Jakubowych Tomasza Manna. Występowała w Teatrze Polskim i Teatrze Dramatycznym (1954-1962), oraz Teatrze Narodowym i Teatrze Współczesnym (1967-1982). Halina Mikołajska dzięki swym kreacjom w telewizji i radio, osiągnęła ogromną popularność wśród publiczności najszerszej, w najodleglejszych zakątkach kraju. Wystarczy wymienić jej niezapomnianą Cudzoziemką w przeróbce powieści Marii Kuncewiczowej oraz rolą „aktorki” w filmie Barwy ochronne Krzysztofa Zanussiego. Jej nazwisko było znane jako autorytet w sprawach swobód obywatelskich, demokratyzacji życia społecznego, nieodwołalnych praw osoby ludzkiej. W Halinie Mikołajskiej, żonie Mariana Brandysa, wielu podziwiało wielki talent aktorki i bezkompromisową postawą wolnego człowieka. Działając aż do ostatnich swoich dni w Komitecie Obrony Robotników; w latach 1976-1981 objęta zakazem grania na scenach teatrów państwowych oraz w telewizji; w okresie tym i po roku 1981 biorąc udział w wieczorach artystycznych, organizowanych w salach kościelnych i muzealnych (monodramy, recytacje poezji) była cichą bohaterką stanu wojennego w Polsce.
„Nasza Rodzina”, nr 6 (429) 1979, s. 19-23.