Marszałek

Józef Piłsudski (1867-1935) Fot. Archiwum „Naszej Rodziny”

Czy zdajemy sobie sprawę, że na naszych oczach odchodzą ostatni przedstawiciele pokolenia urodzonego jeszcze w XIX wieku? Pokolenia tak bardzo różnego od następnych, tak zupełnie inaczej wychowanego i ukształtowanego, pokolenia, które kończyło szkołę jeszcze przed pierwszą wojną światową, wychowanego i edukowanego bez telewizji, bez radia i najczęściej bez telefonu. Czym różnią się od nas? Bardzo wieloma cechami – przede wszystkim, śmiem twierdzić ­– szerokością horyzontów, wielością zainteresowań i… tak, tym także – zdolnością formułowania swych myśli na piśmie i to często w pięknej formie.

Dziś, gdy każdą sprawę możemy załatwić przez telefon, a telewizja i radio zamieniają nas w biernych konsumentów wiadomości i rozrywki, dziś, gdy korespondencja zamienia się najczęściej w wypełnianie urzędowych, czy handlowych formularzy, któż z nas bierze za pióro czy raczej długopis by przelać na papier swe spostrzeżenia i przemyślenia? Owszem robią to niektórzy, ale kim są – zawodowcami dziennikarzami, pisarzami, czy historykami – robią to profesjonalnie. Inaczej ci z pokolenia naszych dziadków. Ich w szkole uczono naprawdę pisać, pisać wypracowania, listy, a nierzadko i wiersze. Nacisk kładziony na przedmioty humanistyczne nie miał na celu kształcenia pięknoduchów, miał raczej na celu wszechstronne ukształtowanie człowieka. A życie też tego wymagało: bez zjazdów, kongresów i konferencji, z rodziną równie niemal jak dziś często znajdującą się na drugim końcu Europy czy świata, trzeba było umieć przelać na papier co dziś powiedzielibyśmy osobiście lub przez telefon.

Ale dajmy przykłady, o kim to myśleliśmy mówiąc o ostatnich przedstawicielach tego ubiegłowiecznego pokolenia? Oto niektórzy z nich, ci, którzy swój inny, wolny od zawodowych czy rodzinnych obowiązków czas poświęcili, by przekazać nam swoją wiedzę, i doświadczenie, talent pisarski czy bibliofilski, wielcy czy mniejsi, ale zawsze interesujący: Edward Raczyński, polityk i dyplomata, ale też autor pięknych i interesujących wspomnień o swej rodzinie zawartych w jego dwóch książkach Rogalin i jego mieszkańcy i Pani Róża, także z francuskiego tłumacz fascynujących pamiętników Wirydiany z Radolińskich Fiszerowej, wdowy po gen. Fiszerze adiutancie Kościuszki. Czesław Jarnuszkiewicz, żołnierz Legionów, generał II Rzeczypospolitej, ale też i autor pionierskiego dzieła „Szabla wschodnia i jej typy narodowe”. Konrad Libicki, żołnierz i dyplomata, zmarły przed dwoma laty w Londynie, autor młodopolskich wierszy wydanych jeszcze w 1913 roku u Gebethnera i Wolffa, wydawca pięknych, bibiofilskich książek Piękne wczoraj o Legionach, Myśli i aforyzmy Marszałka Piłsudskiego, Kapral Szczapa – historia legionowego Szwejka. A także Maria z Wierusz-Kowalskich Ruszczyńska, urodzona w roku 1887, zmarła w 1978 roku córka powstańca-Sybiraka z roku 1863, wdowa po zamordowanym w Katyniu, a matka żołnierza AK poległego w Powstaniu Warszawskim autorka pięknego i interesującego, nie wydanego dotąd pamiętnika, którego fragment przedstawiamy. Pokolenie tych ludzi odchodzi, wiele możemy się od nich nauczyć.

[…] Między trzydniową  piśmienną maturą Józika a ustną, była przerwa przeszło całotygodniowa i zapragnęłam wykorzystać ją, by zabrać dzieci i jechać do Krakowa, aby zostało im wspomnienie na całe życie. Dobrze oceniłam, że to wydarzenie, w takie ramy świetności ujęte, może być jedynym na przestrzeni najdłuższego nawet życia. Porozumiałam się telefonicznie z mężem, który sam był słaby jeszcze, by z nami jechać, chętnie przyklasnął jednak mojemu projektowi, zwłaszcza, że rozwiązana została łatwo sprawa noclegów niemożliwych do osiągnięcia w hotelach krakowskich w owej chwili. Mieliśmy wtedy limuzynę citroena mogącą pomieścić 7 osób. Oczywiście nie grubych; więc prócz moich trojga dzieci, szofera i mnie, było jeszcze zupełnie wygodne miejsce na 2 osoby. Zaproponowałam więc Reni Ruszczyńskiej, by z nami jechała i namówiła na to też swoją cioteczną siostrę, Marychnę Dąbrowską, która wtedy studiowała w Poznaniu, a jako rewanż, żeby zapewniła nam wszystkim locum w domu swych rodziców, właścicieli majątku Michałowice, położonego km od Krakowa. Projekt ten został bardzo chętnie przyjęty i przez pp. Dąbrowskich zaakceptowany. Nie pamiętam dokładnie daty uroczystości pogrzebowych – mniej więcej 19-go czy 20-maja. W przeddzień wyruszyliśmy z Poznania niezbyt wcześnie, bo Turowski – szofer, nie wiedząc, że odcinki szosy między Ściborem a Poznaniem są w reparacji, miał dużo objazdów i przyjechał po nas godzinę później, niż go oczekiwaliśmy. Był to zły omen, który nas nadal prześladował. Cała ta droga – to jeden ciąg pechów. Wyruszyliśmy o 9-tej, przy pięknej pogodzie. W Kaliszu byliśmy po przeszło 2 godzinach i zatrzymali godzinę, by zjeść coś zastępującego obiad. Przez ten czas Turowski miał się dowiedzieć, jakimi ulicami wydostać się z Kalisza na właściwą szosę. Mąż mój przysłał mi wyznaczoną do Częstochowy trasę z uwzględnieniem ilości kilometrów, dzielących jedno miasteczko od drugiego. Ja siedziałam obok szofera i miałam przed oczami oznaczone miejscowości, przez które powinniśmy byli przejeżdżać. Z punktu wsiadając do samochodu zapytałam szofera, czy dowiedział się dokładnie, jak trzeba wyjechać z miasta, kierując się na Sieradz. Wtedy jeszcze nikt nie wpadł na to, by w miastach, tak jak dziś jest wszędzie, były duże drogowskazy i trzeba było tylko polegać  na  informacjach  przechodni. Turowski, ogromnie uparty i nie lubiący się dopytywać, odparł, że dobrze wie, jak trzeba jechać i nie chciał się zatrzymać, gdy na krańcach miasta chciałam się zapytać przechodnia, czy jedziemy we właściwym kierunku, pędziliśmy więc przed siebie, uciekając przed chmurami, które nas goniły i dopadły gwałtowna burzą. Ulewny deszcz, wichura, targająca gałęzie drzew, które się sypały na szosę pustą zupełnie, wzmagały uczucie zagubienia. Dzieci przycichły, nikt się nie odzywał, by nie podrażniać nerwów szofera, od opanowania którego zależało nasze bezpieczeństwo. Po godzinie takiej jazdy burza przeszła, niebo zaczęło się przecierać i na progu jakiejś chaty ujrzeliśmy człowieka. Wtedy energicznie kazałam Turowskiemu stanąć i zapytać, jak daleko jeszcze do Sieradza, bo według mego rozeznania już tam powinniśmy być. Jakież było moje przerażenie, gdy usłyszałam odpowiedź: gdzie tam Sieradz, jesteście pod Turkiem, a spojrzawszy na mapę stwierdziłam, że zamiast na południe, wysunęliśmy się mocno na północ i nie jesteśmy dalej jak 30-40 km od Inowrocławia! Była godzina 16-ta, więc po cichej naradzie ze skruszonym Turowskim uznaliśmy, że dobijemy w mniej więcej 3 godziny do Częstochowy, a tam spodziewaliśmy się, że dołączymy się do samochodów, ciągnących licznie do Krakowa. Istotnie dojechaliśmy koło 19-tej do Częstochowy i wstąpili do hotelowej restauracji naprzeciw dworca kolejowego, licząc z całą pewnością, że uzyskamy tam wskazówki co do dalszej marszruty, a może także znajdziemy towarzystwo kierujące się również do Krakowa, l znowu zaskoczenie! W restauracji pustka, portier hotelowy nie wie wcale, czy jest jaka główna szosa, prowadząca wprost do Krakowa i radzi udać się na plac przed dworcem i wyszukać szoferów taksówek, którzy jeździli do Krakowa. Turowski więc poszedł się wypytywać kolegów po fachu, a my jedliśmy prędko kolację i zamówili porządną porcję dla niego. Wrócił z niepewną miną, że takiej porządnej szosy do Krakowa pie ma, a najlepiej jechać na Będzin, a potem na Olkusz. Mogły więc nas czekać jeszcze różne niespodzianki, więc przede wszystkim go nakłoniłam, by spokojnie zjadł i odpoczął choć pół godziny. Zrobiło się już ciemno i zaczął siąpać kapuśniaczek, gdy wsiedliśmy do samochodu. Z punktu droga zapowiadała się niewesoło. Nienormalna szosa, jaką jeździło się po Wielkopolsce, lecz wąski bruk, gdzie z trudem mogły się były minąć duże samochody. Obrzeżony głębokimi rowami, wiódł nas w ciemność, chlapiąc błotem. O rozwinięciu większej szybkości nie mogło być mowy. Turowski, szofer o żelaznych nerwach, wychylony poza okno, wypatrywał, jak omijać dziury ze swej strony, ja z drugiej z głową na deszcz wystawioną ostrzegałam, gdy był za blisko rowu i mogło się koło ześlizgnąć. Będzin, nędzne miasteczko już uśpione o tej godzinie, dało nam chwilę wytchnienia, gdy przejeżdżaliśmy przez oświetlony rynek, lecz potem znów zapadnięcie w ciemność. Do Olkusza trochę lepiej się jechało, a tam szersza normalna szosa i nadzieja, że najgorsze za nami. Lecz tu wdał się zły duch, który widocznie został dopuszczony do patronatu nad tą eskapadą, w najlepszej intencji podjętej. Zaufałam Marychnie Dąbrowskiej, której te okolice były dobrze znane, jako niezbyt odległe od miejsca jej urodzenia i zamieszkania, by skręcić z szosy na boczną drogę, która da skrót o 10 km i wyprowadzi na szosę, wiodącą wprost do Michałowie. Jakżeż srogo przyszło mi zapłacić za tę nierozwagę, bo znając przecież, czym jest rozmokła droga dla samochodu, a do tego citroen był ciężką landryną, nie powinnam była nigdy na to się zgodzić. Marychna Dąbrowska powiedziała, że to tylko 6 km polnej drogi, a okazało się na liczniku, że było dwa razy tyle i brnęliśmy nią półtora godziny, bo do tego bryzgi błota zmuszały do częstego stawania dla przecierania szyby przed szoferem. Turowski z całym stoicyzmem znosił tę makabrę, ani razu nie pozwolił sobie nawet na syknięcie. Znowu on wychylony na lewo za szybę, ja tak samo na prawo, przebijaliśmy oczami ciemność chwilami zupełną, gdy błoto zacierało światło reflektorów. Dotarłszy do Ojcowa, na twardej drodze odetchnęliśmy i potoczyli szybciej do Michałowie.

Dwór pp. Dąbrowskich stał na szczycie znacznej wyniosłości i dojazd był znowu zwykłą miękką drogą, więc obciążony 7-miu osobami samochód nie mógłby „sforsować” paruset metrów wysokości, ale czekały na nas konie i do bryczki przesiadły się dzieci. Ja na skutek przemęczenia nerwowego wysiadłszy, zemdlałam, padając w ramiona Józika, który – on jeden zdawał sobie sprawę, w jakim stanie napięcia nerwowego tyle godzin być musiałam. Była północ, gdy wszyscy znaleźliśmy się w obszernym dworze pp. Dąbrowskich i zaraz na wstępie dowiedziałam się, że trzeba będzie już o szóstej rano wyjechać do Krakowa, bo najpóźniej do 7-mej przepuszczać będą na rogatkach samochody do miasta. Wyczerpanie nerwowe nie pozwoliło mi ani na chwilę zmrużyć oka. Dzieci na szczęście usnęły zaraz kamiennym snem i musiałam wszystkich troje oblewać po kolei zimną wodą, by doprowadzić je do przytomności, ale gdy doszło do ich świadomości, co mają oglądać w Krakowie, bez ociągania się ubrały i po obfitym śniadaniu wyruszyliśmy w tym samym składzie w jakim przybyliśmy. Dzielny Turowski nie zdradzał żadnego zmęczenia i przy pięknej pogodzie dojechaliśmy już koło 7-mej do Krakowa. Miasto było wspaniale udekorowane niezliczonymi flagami, girlandami i kwiatami. Nie było śladu zniszczenia potokami ulewy, która przeszła nad Krakowem poprzedniego dnia w późnych godzinach wieczornych i na skutek której, całą noc zmieniano flagi, transparenty, porządkowano całą trasę, wiodącą wzdłuż Plant od dworca kolejowego na Wawel. Szczęście dopisało, że po tak gwałtownych wyładowaniach atmosferycznych niebo prędko się rozjaśniło i można było wszystkie szkody naprawić. Ja też mogłam mówić o szczęściu, że dzięki znajomości z czasów panieńskich spędzonych w Krakowie, z domu ciotki mojej przyjaciółki Zosi Pieniążek, zapewniłam sobie i mojej gromadce, pisząc z Poznania, miejsce na balkonie i w oknach jej mieszkania na ulicy Basztowej, vis a vis Teatru Słowackiego, od którego dzieliły Planty. Nie można było sobie wymarzyć lepszego punktu obserwacyjnego 1-sze piętro i rozległy widok dla dalekozwrocznych co najmniej na kilometrowy odcinek trasy.

Gdy zajęliśmy miejsca, kondukt wyruszał dopiero z Dworca, a pochód formował się właśnie pod naszymi oknami i mieliśmy przed naszymi oczami stojącą czwórkę ministrów spraw zagranicznych, uwikłanych potem w drugą wojnę światową: stali rzędem Göring, wielki Marszałek w mundurze, przepasany szarfą. Marszałek Petain w mundurze, cywilni Mołotow, Eden i Ciano. Najmniej kwadrans stali bez ruchu, nie rozmawiając, więc mogliśmy się im dobrze przypatrzyć, ale kto mógłby im wtedy wywróżyć, jakie będą ich losy, gdy ze szczytu sławy spadać będą dwaj w otchłań haniebnej śmierci, a dwaj odejdą bez chwały, napiętnowani przez historię. Marszałek Petain i Mołotow, twórca przymierza Ribbentrop-Mołotow. Wszyscy drgnęli, gdy ukazała się wysoko na lawecie umieszczona trumna, tuż za nią w czerni od stóp do głów żona, prowadzona przez gen. Rydza-Śmigłego, obok dwie córki dorastające, prowadzone przez gen. Sosnkowskiego i Sławka. Nie grała orkiestra, tylko biły werble. Trumnę u stóp Wawelu przywitał cudowny dźwięk Zygmunta, rozbrzmiewający nad całym miastem. Nie wiem, czy jest na świecie równie dostojny, przejmujący głos dzwonu, niosący w niebo echo naszych zwycięstw lub pożegnań. Jest w nim jakby zaklęta dusza narodu! Oby zabrzmiał on kiedy głosząc tryumf prawdy nad kłamstwem! Może dopiero moje prawnuki tego doczekają! Gdy cały pochód dotarł na Wawel, policja otworzyła przejazd dla samochodów, więc wsiedliśmy do naszego i objechali wszystkie główne punkty miasta pięknie i wspaniale udekorowane z niezmiernym smakiem. Kraków roztaczał swoim pięknem chwałę swych monarchów, którzy Polskę budowali, poprzez Jagiellonów wynieśli na szczyt jej potęgi, a gdy oni wygaśli i Kraków przygasł, a świeci znowu, gdy chowa swych wielkich Synów! Wczesnym popołudniem wróciliśmy do gościnnego domu pp. Dąbrowskich, gdzie zastaliśmy kilku zagranicznych gości, więc trzeba się było włączyć do rozmowy, maskując zmęczenie, spotęgowane silnymi wrażeniami. Korzystając z gościnności pp. Dąbrowskich, postanowiliśmy nie śpieszyć się z powrotem, lecz następnego dnia pokazać dzieciom dokładniej Kraków, a zwłaszcza zwiedzić Wawel. Tłumy ludzi oblegały Katedrę i w wielkim porządku schodziły do podziemia, gdzie znajdują się groby królewskie. W jednej z pierwszych krypt, niewielkiej, na środku na podwyższeniu, stała trumna z zabalsamowanymi zwłokami Marszałka, które za szkłem oglądaliśmy, przesuwając się powoli w milczeniu jeden za drugim. Marsowe jego oblicze, nic nie zmienione, wyglądało jak posąg zakuty w marmurze, wyrwane z teraźniejszości, a utrwalone w historię. Przeszedł przez nasze dzieje jak burza, znacząc je szarżami pod Rokitną i Cudem nad Wisłą, ale i klęskami, jak odwrót z pod Kijowa, czy przewrotem majowym i zostawiał za sobą groźne chmury, których był świadomy.

Latem tegoż roku zdarzyło mi się spotkać w Małej Koludzie, pięknej siedzibie pani Tosi Donimirskiej, która dla poprawy finansów przyjmowała w czasie letnich miesięcy en pension dobrze sytuowanych ludzi z miejskiego towarzystwa dra X – nie pamiętam nazwiska – który był przybocznym lekarzem Marszałka w czasie jego ostatniej choroby i opowiadał mi, jak ciężkie myśli szarpały serce śmiertelnie chorego, bo przez pół majacząc, powtarzał Laval, Laval, ten pogrąży Francję ostatecznie. A właśnie w przeddzień śmierci Marszałka Laval przybył do Warszawy z oficjalną wizytą i to tkwiło w świadomości chorego. W pewnej chwili Marszałek powiedział do dra X: Doktorze, daj coś, żebym choć godzinę był zupełnie przytomny i zawołajcie do mnie Becka. Dr X podał mu szklankę szampana, po której sam na sam godzinę konferował z Beckiem, po czym stracił przytomność i życie nad ranem zakończył. Gdyby nawet Marszałek był jasnowidzem, to nie mógłby dać żadnych wskazówek, by Polskę, a z nią i Europę ustrzec od nieszczęść, które druga wojna światowa na nie ściągnęła. […] 

Maria RUSZCZYŃSKA

Maria Ruszczyńska (1887-1978). Nauczycielka, współredaktorka „Dziennika Poznańskiego”, „Kuriera Poznańskiego”, „Gazety Narodowej”, członek Związku Zawodowego Literatów Polskich w Poznaniu. Autorka książki Echa przeszłości (2016).

„Nasza Rodzina”, nr 4 (463) 1983, s. 18-21.