Nie żebym, broń Boże, narzekał na Internet i pocztę elektroniczną – sam korzystam z niej na co dzień, ot, choćby wysyłając ten tekst do redakcji – ale przyznacie Państwo, e-mail to jednak nie to samo, co normalny list. Pisany długopisem lub piórem, zaklejony językiem, ulizany znaczkiem, przypieczętowany pięścią i własnoręcznie wrzucony do skrzynki, zaś do rąk adresata dostarczany przez znajomego listonosza w czapce. Taki co to nie pędzi na złamanie karku po elektrycznych drutach czy światłowodach, a spokojnie jedzie, płynie lub co najwyżej leci. W Szwecji tę pocztę nazywa się żartobliwie „snigel post”, a „snigel” mówią tutaj na ślimaka.
Banałem byłoby twierdzić, że takie właśnie listy piszemy do siebie coraz rzadziej, więc nie twierdzę. Co nie znaczy, że mnie to cieszy. W dobie umasowienia sztuki pisania, piszemy mniej, a jeśli już, robimy to w pośpiechu, byle jak, nie zwracając uwagi na formę. Czyżby w likwidacji analfabetyzmu chodziło jedynie o umiejętność czytania? Abyśmy potrafili zapoznać się z tym, co reprezentujący naszą wolę mają nam do przekazania? Czy też może wszechobecny obraz redukuje potrzebę wyrażania własnych myśli pismem? A może w pędzie za dorównaniem wzorcom z owych obrazów nie starcza tchu na komunikowanie się z bliźnimi? Lub, co gorsza, mamy im coraz mniej do powiedzenia?
W starożytnej Grecji pisaniem trudzili się głównie niewolnicy. Człowiek wolny miał ważniejsze sprawy na głowie. Sokrates ostrzegał ponoć wręcz, że z upowszechnienia owej umiejętności będzie więcej kłopotów niż korzyści, bo ludzie przestaną myśleć. Kto wie? Może miał rację?
E-maile szybkie są wprawdzie jak prąd, ale bywają odosobowione, wyżęte z ducha piszącego, wymaglowane zunifikowaną czcionką, rozprasowane płasko na ekranie, sformatowane na krochmal, jednym słowem sprane i w tej błyskawicznej drodze przez świetliste elektrony zmatowiałe i wyblakłe.
Pisane ręcznie, w zależności od stroju i nastroju, serca, złości, namiętności były zupełnie czymś innym. Zabierało się do czytania takiego listu, najpierw go tylko oglądając, studiując zawiłości charakteru, badając kleksy, łzę być może gdzieniegdzie pomiędzy linijki wypatrzywszy spadłą, potem dopiero, wywęszywszy do końca perfumę, przychodziła kolej na zaznajomienie się z treścią. Ech, wspominać by, a rozrzewniać się!
Pomijając wszystko inne, proszę mi poza tym powiedzieć, jak do takiego elektrycznego maila włożyć zasuszony płatek róży, kosmyk włosów czy odcisk dziewczęcych ust złożyć na znak dozgonnej miłości.
W korespondencji zagranicznej dodatkowy bałagan sprawia fakt częstego gubienia przez litery znaków diakrytycznych, czyli dodatkowych kresek i ogonków. Otrzymujemy wtedy różne nie mniej dziwne co tajemnicze wiadomości o tym na przykład, że ktoś uległ wypadkowi, bo nagle przed autem ukazał mu się „los”, telegram zaś donosi: „TATERNIK W SZPITALU STOP ZSUNAL SIE Z POLKI”.
Niewątpliwie to, że w ciągu sekund napisane słowo dociera w dowolny kraniec świata, jest zdobyczą techniki wprost niewyobrażalną. Staranniejsi korzystają z owego dobrodziejstwa, wysyłając listy w formie załączników, napisane jak trzeba, poprawnie, z dbałością o formę i styl. Narzekając pół żartem, mam na myśli tych, którzy ograniczają się wyłącznie do pośpiesznych przekazów „on line”. To łatwiejsze. To usprawiedliwia bylejakość, pomyłki literowe, czasem wręcz ortograficzne, że nie wspomnę o całej reszcie z interpunkcją na najszarszym końcu. To tak, jak gdyby w przelocie rzucić komuś parę zdań, dbając tylko, aby je dosłyszał.
W jaki sposób poczta elektroniczna wpłynie na stosunki społeczne okresu Wczesnego Zachłystu Internetem, nie czas jeszcze prorokować. Wnioski dojrzewają dopiero w huku entuzjastycznego bicia w bębny wyznawców uproszczeń, którym e-mail rozwiązuje często problem epistolograficznej impotencji. Mając pod klawiszami posłusznego korektora błędów, zatuszować mogą niemożność ogarnięcia ortografii, brak stylu tłumacząc telegraficzną formą umiarkowanie myślowego skrótu, interpunkcję rugując jako utrudniający życie zbytek. Komu zaś i to za trudne, ma do dyspozycji SMS: „Hej! Jezokej?” „Łaj super aj law ju. Kiss Ździcha.”
Andrzej NIEWINNY DOBROWOLSKI
Andrzej Niewinny Dobrowolski. Urodzony w 1945 w Częstochowie. W roku 1968 jako muzyk wyjechał z zespołem do Finlandii. Po przeniesieniu się do Szwecji i założeniu rodziny mieszka tam do dziś. Przez kilkanaście lat zajmował się rozlicznymi interesami, prowadząc znaną firmę Bajer & Frajer, od wielu lat tłumacz literacki, dziennikarz, felietonista. Autor wydawanych w Polsce przekładów z języka angielskiego, szwedzkiego i duńskiego. Współpracuje z wieloma pismami polonijnymi w Europie i w Ameryce.
Recogito / Archiwum pamięci, kwiecień-czerwiec 2002