W latach 1809-1812 i w roku 1814 bywał w Paryżu mój prapradziadek żołnierz, potem podoficer pułku lekkokonnego polskiego gwardii cesarskiej. Zostawił też bardzo ciekawe wspomnienia z kampanii, w których brał udział pod sztandarami Wielkiej Armii (niestety częściowo tylko zachowane, ponieważ według tradycji rodzinnej kilka ich arkuszy praprababka zużyła jako podkład pod wielkanocne mazurki), i dzięki nim w czasie mego pobytu w Paryżu mogłem powędrować szlakiem polskich szwoleżerów, nie tylko ulicami tego starożytnego miasta, ale i polami bitew kampanii 1814 roku. Byłem również w uroczym, słynnym swoim zabytkowym zamkiem Kondeuszów, małym miasteczku na północ od Paryża, Chantilly, wyznaczonym przez Cesarza na garnizon pułku. Ale o nim kiedy indziej…
W Paryżu pierwsze swe kroki skierowałem do zamku w Vincennes, gdzie przy sposobności zwiedziłem i doskonale zachowana wieżę obronną tzw. donżon, wspaniały przykład architektury wojenno-obronnej z XIV wieku, z trójkolorowym sztandarem trzepoczącym na szczycie, i piękną gotycką kaplicę, wzniesioną na wzór Sainte-Chapelle z paryskiego Pałacu Sprawiedliwości.
Głównym jednak celem mej wędrówki były archiwa wojskowe, mieszczące się na terenie zamku. Znalazłem tam w wielkiej księdze pułkowej pod numerem 894 nazwisko mego prapradziadka z dokładnym rysopisem.
Wiedziałem, że urodził się 10 marca 1787 roku, jako syn Antoniego i Agnieszki z Lińskich, że wstąpił do pułku 25 listopada1807 roku, ale dopiero w tej księdze wyczytałem, że miał jeden metr i 76 cm wzrostu, że twarz miał owalną, oczy niebieskie, nos duży i włosy blond… Gdyby nie ten nos, jego rysopis mógłby być moim.
Inne dane pozwoliły mi ustalić przebieg jego służby, jego przydział do ósmej, potem do czwartej i wreszcie od dnia 19 października 1811 roku do pierwszej kompanii, w której rozpoczął służbę już jako wachmistrz. Opuścił zaś służbę francuską 1 maja 1814, by powrócić z całym pułkiem do Polski.
W Paryżu znalazł się po raz pierwszy w dniu 20 marca 1809 roku, w drodze powrotnej z Hiszpanii. Jadące do Hiszpanii oddziały, wyruszając z Chantilly kierowały się na Saint-Denis i Wersal omijając miasto.
Do Paryża wprowadzono nas kątami – wspomina mój prapradziadek – przedmieściami do koszar gwardii i zamknęli jak w cytadeli. Nie wolno nam było wychodzić za bramy. Szyldwachy nas nie puszczały, koszary te wyglądają jak piękne miasto: place, ulice, kawiarnie, bilardy… Wszystko się tam znajdzie dla zabawy żołnierza. Nie trzeba mu szukać miasta, chyba dla innej zabawy…
Wspomniane koszary gwardii, a raczej koszary strzelców konnych gwardii to Szkoła Wojskowa (Ecole Militaire), piękny i obszerny zespół budynków, wzniesionych na równinie de Grenelle w drugiej połowie XVIII wieku, z klasycznym gmachem głównym, swoją zachodnio-północną fasadą zwróconym w stronę Pola Marsowego (terenu dawniej ćwiczeń wojskowych) i wysmukłej sylwetki wieży Eiffla.
W trzy dni ubrali nas jak lalki. – ciągnie dalej mój protoplasta – Wszystko było zgrabnie zrobione. Majstrzy francuscy poprawili majstrów warszawskich. Między oficerem a żołnierzem nie było różnicy. Jedne tylko szlify robiły różnicę. Nasz ubiór był narodowy, gustowny. Paryżanom się podobał. Była to niedziela, czwartego dnia, wystąpiliśmy na paradę do Tuileries przed Cesarza. Paryż pierwszy raz nas ujrzał, a i my Paryż. Zadziwiliśmy paryżanów swą świeżością i postawą. My sami siebie nie bylibyśmy się poznali. Przed czterema dniami wcale inaczej wyglądaliśmy. Publiczność paryska tysiące pochwał nam robiła. Nazwała nas pierwszym pułkiem całej armii francuskiej…
Zebranie było wielkie publiczności. Gdzie kto mógł, tam lazł, aby nas widzieć. Przy Cesarzu była świta wielka, posłowie różnych narodów. Widzieliśmy Rosjan, Turków…
Pałacu tuileryjskiego już nie ma. Po pożarze w 1871 roku został rozebrany. Defilada, czy raczej rewia, odbywała się na placu du Carroussel przed łukiem triumfalnym, wzniesionym na wzór rzymskiego łuku Sewera Septimiusza dla uczczenia zwycięstw Napoleona w kampanii 1805 roku. Marmurowe płaskorzeźby przypominają bitwę pod Austerlitz, kapitulację twierdzy Ulm, zajęcie Monachium, Wiednia, pokój w Preszburgu (dzisiejszej Bratysławie), a różowe kolumny zwieńczone są posągami żołnierzy, między innymi kirasjera, dragona, strzelca konnego, grenadiera, których bohaterstwu Napoleon zawdzięczał swe zwycięstwa.
Jakiż piękny widok roztacza się spod łuku na ogród tuileryjski, na Plac Zgody i wznoszące się lekko ku górze Pola Elizejskie, i zamykający perspektywę łuk tryumfalny osłaniający grób Nieznanego Żołnierza na placu generała de Gaulle’a.
Po defiladzie wróciliśmy do naszych koszar – kontynuuje swoje wspomnienia prapradziad. – Gwardie dawały dla nas bal wielki. Tam się zawiązało ścisłe pobratymstwo. Francuzi wołali „niech żyją Polacy!” a my „Niech żyje Cesarz i Francuzi!” Ci ostatni przebierali się w nasze kurtki a my w ich mundury. Było to na dużym dniu. Hulanka była do wieczora. Zapomniało się o wszystkich dawnych cierpieniach. O nowych nie było czasu myśleć. Na wieczór wszyscy ruszyliśmy do Palais Royal na lepszą hulatykę i całą noc się tam przepędziło…
Tak zwany Pałac Królewski (a raczej Pałac Kardynała, ponieważ wznosił go kardynał Richelieu i dopiero kiedy w spadku po nim przypadł w udziale Ludwikowi XIII, a po jego śmierci zamieszkał w nim młody Ludwik XIV, pałac posiadł dzisiejszą swoją nazwę), a zwłaszcza jego prostokątny zieleniec ozdobiony posągami i otoczony arkadowymi podcieniami, dziś bardzo szacowne i spokojne miejsce, w czasach, które wspomina mój prapradziad nie cieszyło się zbyt dobrą reputacją.
Przewodnik dla cudzoziemców przybywających do Paryża, wydany w roku 1814, pod hasłem PALAIS ROYAL wyraźnie podkreśla: „…z miejsca tego honor i cnota zostały przepędzone, panuje gorączka złota; gdzie oszuści, panienki z półświatka i rajfurzy wykorzystują niedoświadczenie młodych i cudzoziemców, którzy widzą w nim centrum handlu i rozrywki, a ludzie poważni ognisko korupcji i gniazdo wszelkich występków…”.
Mój prapradziad tak kończy swą relację:
Zapomnieliśmy o tym, że o godzinie siódmej rano mieliśmy nakazany marsz. Zaledwie o tej godzinie powracaliśmy do koszar i to nie w swoich mundurach. Nasz grosmajor Dautancourt siedział w bramie i futrował kto zjechał, bośmy wszyscy wracali dorożkami. Ale się mylił, bo w mundurach naszych byli to szaser, to dragon, to grenadier, nam zaś nic nie mówił, bo rozumiał, że do niego nie należymy.
Było dużo ambarasu, zanim trafiliśmy każdy do swego munduru. A na każdym był podpis na podszewce. Francuzi nazwisk naszych nie umieli przeczytać. Wołali i szukali: „Monsieur Ski!”. Około dziesiątej wyruszyliśmy w marsz ku Strasburgowi. Nasi znajomi i znajome, których porobiliśmy przez jeden wieczór, przybyli pod koszary nas pożegnać, życząc nam szczęśliwej podróży i prędkiego powrotu. Żałowaliśmy trochę Paryża, ale szliśmy wesoło: zdawało nam się, że będziemy widzieć Polskę a przynajmniej, że się będziemy bili za nią…
Po powrocie z kampanii austriackiej szwoleżerowie polscy bywali częstymi gośćmi w Paryżu, uczestnicząc w rewiach na Placu du Carroussel czy na Placu Zgody, biorąc udział w różnego rodzaju uroczystościach jako ochrona Cesarza. Przemierzyli miasto wielokrotnie wszerz i wzdłuż. Mój prapradziad referuje te sprawy w kilku zaledwie wierszach:
…połowa pułku poszła znów do Hiszpanii a połowa w niej autor wspomnień została przy Cesarzu dla służby; tym więcej że się żenił z Marią Ludwiką, arcyksiężną austriacką. Tośmy widzieli w Paryżu wielkie festyny i ceremonie weselne. Myśmy pierwsi jechali przy otwartej karecie, w której jechał Cesarz z Cesarzową. Byliśmy tak jak drużbowie konni…
Był więc w Luwrze, gdzie odbywały się ceremonie ślubne. Nie wiadomo jednak czy miał możność zwiedzać pałac, z którego Napoleon uczynił najbogatsze muzeum ówczesnego świata, umieszczając w nim najcenniejsze skarby rzeźby i malarstwa podbitych przez siebie narodów.
Ze wspomnień prapradziadowych widać, że umiał patrzeć na otaczający go świat i był, można powiedzieć, wzorowym turystą i krajoznawcą. Niestety, w tym właśnie miejscu brakuje kilku stron tekstu w jego wspomnieniach. Zachowały się wprawdzie z tych dwóch lat (1810-1811) bardzo ciekawe jego spostrzeżenia z rajdu do Belgii i Holandii, jaki odbył asystując w szwadronie służbowym parze cesarskiej w jej podróży poślubnej do tych krajów. Ale nie tu ich miejsce.
Można tylko przypuszczać, że nie omieszkał wtedy zwiedzić wszystkich osobliwości i pomników Paryża, zwłaszcza jego świątyń z katedrą Notre-Dame na czele. Była według słów wyżej wymienionego przewodnika dla cudzoziemców „najwspanialszym i największym z pomników wzniesionych w guście arabskim, które dotrwały do dziś dnia w Europie”.
Był prapradziad, jak olbrzymia większość jego kolegów pułkowych, młodzieńcem pobożnym i dzielnym żołnierzem. Przeszedł kampanię hiszpańską, austriacką, rosyjską, sasko -niemiecką i francuską 1814 roku nie chowając się za plecy innych, brał udział w 28 wielkich bitwach, nie licząc wielu pomniejszych, z których wyszedł – jak sam pisze – szczęśliwie nie odebrawszy żadnego szwanku!
– Była to prawdziwie Opatrzność Boska. Ratowała mnie modlitwa, którą co dzień odmawiałem: „Kto się w opiekę poda Panu swemu…”.
Adam DUBOWSKI
Adam Dubowski (1910-1998). Urodził się w Warszawie, gdzie studiował prawo. Po wojnie związał się z Poznaniem, był asystentem Katedry Prawa Administracyjnego Uniwersytetu Poznańskiego. Od roku 1956 współpracował z „Przewodnikiem Katolickim”. Był autorem książeczek dla dzieci i prac krajoznawczych poświęconych zabytkom Poznania i Wielkopolski. Zmarł w Poznaniu, pochowany został w gobowcu rodzinnym na warszawskich Powązkach. Wspomnienie zostało zaczerpnięte z rodzinnych archiwów.
„Nasza Rodzina”, nr 2 (461) 1983, s. 17-19.