Niemal na oczach całego świata rozegrała się jedna z największych w historii tragedii. Nie jest to tylko tragedia malutkiego, położonego w sercu Afryki, państwa. To, co dokonało się w Rwandzie, dotyczy wszystkich. Albowiem w Rwandzie cierpiały i cierpią miliony, cierpi człowiek! Bardzo wielu Rwandyjczyków, w przeciągu kilku miesięcy, straciło życie. Wielu utraciło swój dom i rodzinę, swoich najbliższych. Tekst, który publikujemy, jest zapisem tragicznych dni Rwandy, dokonanym przez pallotyńskiego misjonarza, świadka tragicznych wydarzeń. Chcemy, aby ten tekst służył nie „rozpamiętywaniu” zbrodni, ani tym bardziej osądowi, lecz by był ostrzeżeniem… Wobec rwandyjskiej tragedii trudno być spokojnym i obojętnym! Z końcem 1993 roku zostaje podpisany pokój miedzy rządem Rwandy a Frontem Patriotycznym Rwandy (FPR), na mocy którego do stolicy kraju, Kigali, wprowadzono batalion żołnierzy FPR. Przybywają tu także wojska ONZ. Powstaje rząd przejściowy z premierem Agatą Uwiringimana, pochodzącą z parafii Kansi z centrali Gikore.
5 marca 1994 – sobota
Nie dochodzi, z powodu braku zgody, do porozumienia politycznego.
5 kwietnia – wtorek
Obrady porozumiewawcze kończą się fiaskiem,
6 kwietnia – środa
Samolot, którym lecieli prezydenci Rwandy i Burundi, został zestrzelony o godzinie 20.30 nad ogrodem prezydenckim. Sprawców nie wykryto. Obie strony, Tutsi i Hutu, oskarżają się wzajemnie. Wojna wybucha na nowo.
7 kwietnia – czwartek
O godzinie piątej rano brat Damian i dyrektor szkoły socjalnej, która liczyła 800 uczniów, pukają do mojego okna, proszą o schronienie ich w misji. Z Kigali nadchodzą bardzo smutne wieści. Batalion Tutsi zaczyna się bronić, ale wielu ludzi z tego plemienia ginie z rąk milicji. Kryją się po kościołach i na stadionie, którego nazwa jakby na ironie brzmi „Amahoro”, co znaczy „Pokój”. Na tymże stadionie w 1990 roku papież Jan Paweł II powiedział o Rwandzie: „Kraj tysiąca wzgórz – kraj tysiąca problemów”. W Kigali, z rąk wojsk rządowych, ginie premier, pochodząca z Kansi, o którą miejscowa ludność, jej ziomkowie, chcą się upomnieć. Jadę z szefem gminy uspakajać ludzi. W Kigali ginie 10 żołnierzy belgijskich. W ośrodku jezuitów ginie 17 duchownych. Na naszej misji w Kansi zarządzamy codzienną adorację i, o godzinie 15, koronkę do Miłosierdzia Bożego. Przed drzwiami kościoła umieszczamy duży krzyż, a pod pasyjką obraz Chrystusa Miłosiernego. Zapalamy świece. Sytuacja staje się przygnębiająca. Połącznie telefoniczne na razie nie zostało przerwane. Porozumiewamy się więc z naszymi braćmi w Kigali Gikondo. Przerażeniem ogarnia nas wiadomość o rzezi w kościele pallotyńskim w Masaka. Co z nami będzie?
8 kwietnia – piątek
Jadę do Butare, do naszych współbraci, księdza Jerzego Kożucha i brata Stefana, aby zebrać nowe wiadomości.
9 kwietnia – sobota
Rozmawiam z bratem Olejko. W niedokończonej rozmowie zdążył powiedzieć, że na terenie misji na Gikondo znajduje się wojsko i milicja. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że wojsko jest także w kościele w Masaka. Na oczach księży, Pastuszki i Barana, wymordowano około 200 osób: kaplica pallotyńska została podpalona, a w niej ginęli ludzie.
14 kwietnia – czwartek
Z Butare przyjechał do Kansi brat Stefan i powiadomił nas, że opuszczają Rwandę i wyjeżdżają do Burundi. Jadę zaraz do Butare, aby pomóc współbraciom nowicjuszom. W tym czasie z Polski, z Sekretariatu Misyjnego, dzwoni ksiądz Kuraciński zachęcając nas do powrotu do Polski. Odpowiadam, że zostajemy, choć w sercu budzi się pokusa opuszczenia Afryki. Na głównej ulicy, w Butare, ustawia się już kolumna samochodów. Są tu różne zgromadzenia polskie: Ojcowie Karmelici, Siostry Karmelitanki, Siostry Służki i nasi Księża Pallotyni. Idę do biskupa. Jest przygnębiony, odmawia różaniec. Kiedy mówię mu o ewentualnym zamiarze opuszczenia parafii, zachęca, abyśmy zostali i podnosili na duchu tubylczy kler, a kiedyś dali świadectwo zdarzeń. Na końcu udzielił mi swojego błogosławieństwa. Odczuwam wielki spokój w swoim sercu i nie wątpię już, że muszę pozostać. W tym czasie przybywają do nas pierwsi uchodźcy z plemienia Tutsi z sąsiednich parafii, a nawet i dalszych wiosek. Opowiadają o podpalanych domach. Maczety, to duże tasaki służące na co dzień do obcinania bananów. Uzbrojeni w nie Hutu tworzą na drogach bariery, przy których sprawdzają dowody tożsamości.
17 kwietnia – niedziela
Na początku Mszy świętej powiedziałem: „twabonje bucye”, to znaczy „jeszcze się obudziliśmy”. Po południu przybywa uchodźców. Pojawiają się pierwsze zachorowania na dyzenterię, czyli czerwonkę. Siostra z ośrodka zdrowia nie chce leczyć, bo „kto będzie płacił za lekarstwa?” Widok straszny, ludzie leżą nawet w sali do celebracji. Wszyscy załamani, obojętni, całkowicie zniechęceni. Zdrowych w żaden sposób nie można zachęcić do kopania rowów pod latryny.
Około 700 uciekinierów przybyło do nas z krowami. Daliśmy im po dwa worki ryżu i worek sorgo. Niektórzy szli aż trzy dni od Cyangugu przez lasy Nyungwe. Wieczorem zaczęli się bić. W naszej parafii, w wiosce Liba, Hutu podpalają domy. Rabują i zabijają krowy.
Najsmutniejsze jest to, że Hutu i Tutsi znali się, wspólnie przyjmowali sakramenty. W Rwandzie przed wybuchem wojny rok był trudny i panował głód. Teraz otrzymaliśmy pomoc: 15 ton grochu, 10 ton ryżu i 10 ton sorgo. Rozdajemy to uciekinierom. Oczywiście tutejsi ludzie są oburzeni. Dzisiaj ktoś nawet zagroził, że „będzie atak na parafię”. Podjęliśmy więc z księdzem Henrykiem decyzję, aby nie nocować w pokojach. Cichaczem przenieśliśmy do zakrystii materace i koce. Chcieliśmy się ukryć nawet przed naszymi stróżami z plemienia Hutu, którzy na pewno w ryzykownej ciężkiej chwili by nas wydali. Ponieważ w nocy ksiądz Heniek bardzo chrapał, przeniosłem się do kościoła. Tam znowu bez litości cięły mnie komary. O piątej rano wróciliśmy do pokoi.
18 kwietnia – niedziela
W Rusagara płoną domy. Bandyci napadli na obóz uchodźców z Burundi i wszystkich obrabowali. Z rozmów widać niewyrażalną nienawiść między tymi dwoma plemionami. Wydaje się, że prawie 100 lat ewangelizacji na nic się nie zdało. Nawet nasza Luminatte twierdzi, że każdy z „Długich” ma granat i karabin.
Granica między Rwandą i Burundi jest zamknięta, nie można się przedostać. Jest godzina 21.30. Dochodzą głosy z Liby, zbliżają się do Kansi. Na noc ukryliśmy się: Heniek na zapleczu gospodarczym, a ja w biurze. W razie napaści postanawiamy uciekać na cmentarz – jest zarośnięty, nie uczęszczany. Murzyni boją się duchów. Żerują tam jednak węże. Pytanie, od czego lepiej zginąć: od kuli, noża czy też węża? Jaka będzie dzisiejsza noc?
19 kwietnia – wtorek
Ksiądz Heniek źle się poczuł. Został w łóżku. Wieczorem liczba uciekinierów wzrasta. Przyszli z Kibingo i Rusagare. Otwieram coraz to nowe klasy. Wieczorem zdenerwowanie się powiększyło. Pojechałem szukać szefa gminy, aby udostępnił ludziom dalsze lokale. Przyjechał, lecz nic nie zdecydował. Przewiozłem Heńka do Sióstr Bernardynek. Prosiły, abyśmy u nich nocowali. Strach się powiększał. Bandyci zamierzali zaatakować parafię.
20 kwietnia – środa
Kiedy przed szóstą rano szedłem od Sióstr Bernardynek, spotkałem młodą, całkowicie przemoczoną dziewczynę i dwóch mężczyzn, którzy uciekali przez cztery dni. Poszedłem do kościoła, przed którym, w odległości 10 metrów, uzbrojeni w kije, dzidy itp. ludzie z naszej parafii i sąsiedzi ustawili barierę.
Godzina 6.45, czas rozpoczęcia codziennej porannej Mszy świętej. Nie rozpocząłem jej. Bałem się, że podobnie jak w innych parafiach wejdą Hutu, by w czasie Mszy świętej mordować. Wyszedłem ubrany w albę, patrzę na ludzi spoza bariery – to moi ludzie, moi chrześcijanie. Często ich odwiedzałem, więc znam nawet ich domy. O dziewiątej znalazłem przed bramą potwornie pokaleczoną dziewczynę. Miała rozciętą głowę i kark, odcięte palce. Leżała na liściach bananowych. Dałem jej do ust dwie witaminy i napoiłem wodą z flaszki, następnie włożyłem ją na ciężarówkę z naszej misji i zawiozłem do ośrodka zdrowia oddalonego od Kansi o 7 kilometrów. Pozwolono mi przekroczyć barierę tylko dlatego, że był ze mną policjant. W drodze powrotnej towarzyszył mi Innocenty z Czerwonego Krzyża, a jednak zatrzymali mnie. I to kto? Nasi chrześcijanie. Ci, których spowiadałem, którym udzielałem Komunii świętej. Rozpoznałem starca, który dwa dni temu poruszając się z trudnością przyszedł po pomoc, a dzisiaj trzymał w ręku duży tasak i po prostu chciał mordować Tutsi. Kiedy zatrzymano mnie, mój wzrok spoczął na jego twarzy. Była okropna: stary człowiek zdolny do mordowania. Napastnicy otoczyli samochód grożąc: „Jeśli pomożecie tym ludziom, którzy są w klasach, sami zginiecie.” Jaki dylemat! Pozostaliśmy po to, aby pomagać ludziom w niebezpieczeństwie, aby być z nimi. I w tym nam się przeszkadza? Grozi nam śmiercią! Mamy się ugiąć i nie podać potrzebującym łyżki strawy? Dalej grozili, że jeżeli uchodźcy nie odjadą z parafii, to wszyscy zostaną wyrżnięci.
O czternastej wyszedłem, ktoś mnie prosił o spowiedź, inny wskazał na człowieka, któremu odcięli rękę, tam nie poszedłem, bo byłem bezsilny, nic mu pomóc nie mogłem. Inni prosili o wodę. Katechecie, który prosił o nocleg musiałem tłumaczyć, że grozi to zabiciem wszystkich w parafii. O szesnastej wszedłem do biura. Przez duże okno wychodzące na plac parafialny ujrzałem stojących przed barierą ludzi. „Krótcy” szykowali się do ataku na uciekinierów – „Długich”. Momentalnie ruszyli do ataku. Było to straszne. Z Heńkiem uciekliśmy do zakrystii. Dostrzegłem wejście na sufit, zrobiony z cienkiego drzewa o szerokości 5 centymetrów, do którego była przyczepiona trzcina, co przeszkadzało w ukryciu się. Ale był tam luz i otwór 80×50 centymetrów. Tymczasem zaczęto się bić. Niektórzy wskakiwali do ogrodu parafialnego. Komuś wskazałem drogę do ucieczki przez niski mur a on wołał do mnie: „Nie zabijaj, jestem z «Krótkich»”.
Pobiegłem po drabinę, zauważyłem Iluminatę Uwambazamaryja. Drabina miała 5 metrów. Kiedy wspięliśmy się po niej okazało się jednak, że sufit nie nadaje się do pozostania. Mocniejszy był tam zaledwie dziesięciocentymetrowy gzyms. Zdecydowałem się jednak wejść, za mną wszedł Heniek. Utrzymanie się tu przez całą noc było jednak chyba prawie niemożliwe. Obok zakrystii były deski, które przygotowałem na ławki do katechumenatu. Wybawiła nas czterdziestoletnia kobieta; przydźwigała trzy deski cztero i dwumetrowe i podała je nam przez otwór sufitu. Następnie, po przekątnych sufitu oparliśmy deski na gzymsie, tak, że można było usiąść. Nasza uczynna chrześcijanka nadzwyczajnym wysiłkiem odsunęła drabinę, umieściła ją w kościele i zamknęła drzwi do zakrystii. Noc spędziliśmy drżąc przed upadkiem na posadzkę.
Na zewnątrz trwała walka. Ciągłe wybuchy granatów i szczęk broni. Noc była bardzo trudna. Rano, podobnie jak wieczorem, Iluminata i Johani przystawili drabinę. Byliśmy zupełnie zdezorientowani. Czy wojsko przyszło zabijać? Kiedy przyszedłem do pokoju odpocząć, nasz stróż powiadomił mnie, że przed bramą stoi policjant, którego trzeba odwieźć do gminy. Odebrali mu broń i z napięcia dostał pomieszania zmysłów. Szczęśliwie złożyło się, bo przy okazji mogłem odwieźć trzech „Długich”, ciężko rannych. Podobnie jak wczoraj wszędzie widać ogromną nienawiść. W drodze powrotnej spotkałem naczelnika gminy z jego policjantami. Zwrócił mi uwagę, abym nie pomagał uciekinierom. I znów dylemat sumienia! Jakże nie pomagać bliźnim?
Wróciłem o jedenastej. Znów zaczęli bić się, front znajduje się przed naszymi drzwiami, gdzie wystawiliśmy krzyż i obraz Chrystusa Miłosiernego. Kobiety, które krzykami i tańcami zachęcają mężczyzn do walki. Ładna, wysoka dziewczyna rzuca kamieniami. Niczym Judyta. Ohyda! Zdecydowaliśmy się z Heńkiem iść do Sióstr Bernardynek. Jak frontem nie da się, pójdziemy od zakrystii. Przeszedłem się po podwórku. W drewutni leżał mężczyzna z Kibingo, odpowiedzialny za udzielanie Eucharystii. Raz w miesiącu roznosił ją starcom. Cichym głosem powiedział „padri”. Prosił o jedzenie.
Przyniosłem mu trzy banany i dwie kromki chleba. Chleb nam się kończył. Kiedy wracałem, spotkał mnie stróż, który powiedział, że Iluminata ukryła dwóch katechetów z plemienia „Długich”. O jak się cieszę, że poprzedniego dnia namówiłem ich, aby uciekali z parafii. Przeskoczyliśmy z Heńkiem płot, przy czym zraniłem sobie lekko rękę. Szliśmy do sióstr okrężną drogą. Wtem stanął przed nami chrześcijanin. W ręku trzymał kamień. Myślałem, że będzie w nas rzucał. Był sam. „Taka jest sytuacja, a więc trzeba” – powiedział jakby na usprawiedliwienie. Odpowiedziałem: „Módlmy się!”
Przyszliśmy do sióstr. Od siostry Teresy dowiedzieliśmy się, że w ośrodku zdrowia jest ranny – napastnicy grożąc śmiercią, żądają od niej kluczy do lecznicy, w której znajduje się ranny, bo chcą go dobić.
Jak w żadnym innym kraju na świecie, ci ludzie wywlekają rannych, mordują w szpitalach i ośrodkach zdrowia. Przerażona siostra płakała. Od jej decyzji miała zależeć śmierć rannego albo własna, a może i innych zakonnic. Inna siostra opowiedziała, że przed chwilą konającą dziewczynkę oprawca dobił czterema ciosami. W dalszym ciągu patrzyliśmy przez okno. Byliśmy sercem po stronie uciekinierów Tutsi. Brali oni cegły i bili w naszych „Krótkich” z Kansi. Ale sił: „Długich” malały, bo okoliczni ludzie chmarami ściągali, aby mordować.
I znów pytanie: po co zostaliśmy, skoro w żadnym wypadku nie umiemy nikomu pomóc?
Wtem potworny wybuch. Dzieci, kobiety, walczący uciekają. Pod moim oknem przebiegła właśnie ta piękna i dzielna dziewczyna, która tak sprawnie rzucała kamieniami.
Przez okno zobaczyłem dantejską scenę. Uciekinierzy, którzy nie mogli już biec, skryli się w krzewach kawy i w wysokiej trawie. Zaraz przyszli młodzi chłopcy i dobijali tych ludzi.
Dostrzegliśmy wkrótce sylwetkę dyrektora szkoły, człowieka szlachetnego kierującego szkołą socjalną liczącą 800 uczniów. Latami kształcił całe pokolenie tubylców. Odprowadzał swą żonę z dzieckiem do sióstr. Dyrektora wywołano na zewnątrz. Siostry od razu wiedziały, że będzie zabity, co też wkrótce nastąpiło. Podniósł ręce do góry; oprawcy obstąpili go i zadali śmiertelne ciosy. Obserwowaliśmy przez okno, jak obładowani, z workami na głowie, wracali do swoich wiosek, najpierw mordowali, a teraz kradli to, co mieli uciekinierzy.
22 kwietnia – piątek
Wracamy rano na parafię, choć siostry odradzają. Idziemy najkrótszą drogą. A więc to jest to, co nowy przywódca nazywa meczem finałowym. Wykończyć wszystkich. Idziemy w milczeniu. Na krótkim odcinku 10 osób zamordowanych. W pomieszczeniach katechumenatu podobno dziesiątki trupów. Przy drodze stoją kobiety ciężko poranione – nie mają już siły o nic prosić.
Drzwi na parafię zamknięte, stróż nie mógł ich otworzyć. Obok dogorywa mężczyzna raniony nad ranem, daję mu rozgrzeszenie. Kilku rannych dochodzi do bramy prosząc, abyśmy przewieźli ich do szpitala. I znów problem dla sumienia. Bez milicji nie przejedziemy, zresztą ona jest po stronie mordujących, a po drugie ściągną rannych z samochodu i na naszych oczach dobiją ich. O wpół do dziewiątej powiedział jeden z naszych pracowników, że o jedenastej pójdą zabić siostrę Simoni, która przenocowała żonę dyrektora. I znowu problem – czy mogę powiadomić? Fizycznie nie da się dojść. Po drugie, każdy z duchownych czeka na swoją kolej. Idę na adorację. Iluminata podała ciężko rannym wodę do picia. Mimo, że pochodzi z innego plemienia, jednak w jej sercu zakodowane jest miłosierdzie. Łyk wody nie zdał się na wiele. Będąc w kaplicy usłyszałem jęki. Przy bramie stał Damasceni. Chwycił się za głowę, nie mógł przeżyć potwornego widoku. Półżywych dobijano wbijając w nich noże. Wszyscy zginęli.
Ciągle czekamy na naszą kolej. Wiem, że przyjdą. W pokojach porozmieszczaliśmy modlitwę do Aniołów Stróżów: „Boże Ojcze Wszechmogący, niech w obrębie tego domu przebywają zawsze Aniołowie Twojej Światłości i niechaj go strzegą wraz z jego mieszkańcami.” Odprawiliśmy egzorcyzmy i skropiliśmy parafię wodą święconą.
Chwila nadeszła. Stuki za bramą. Przyszła banda zabijających. Damasceni otworzył bramę. Szli spokojnie w naszym kierunku. Rozpoznawałem twarze. Jakaś kobieta miała na szyi różaniec. Kochała Matkę Bożą. Poznała mnie. Wiele razy była u mnie w biurze. Mówi: „Mój proboszczu, nie bój się, nie zabijemy was”. Odpowiedziałem: „Bierzcie co chcecie, to wszystko jest wasze, wasza parafia i wasz Bóg, i nasz Bóg” – poprawiłem się. Odpowiedzieli, że nie przyszli zabijać, tylko szukać przeciwnika. Obeszli wszystkie pomieszczenia i odeszli. Lżej się nam zrobiło na sercu. Zastanawialiśmy się z Heńkiem w jakiej formie będziemy głosić Miłosierdzie Boże, jeśli przeżyjemy, w jaki sposób nasze kapłaństwo uczynimy bardziej ewangelicznym.
Następne godziny to ciągły strach. Powracają. Patrzymy przez okno. Zaczęli grabić szkołę socjalną. Wynoszą łóżka, ławki, okna. Najaktywniejsze są dziewczęta, które mieszkają w pobliżu parafii. A oto szczególny widok: stary podpierający się kijem dziadek niesie na głowie ukradzione wiadro. Mordując i kradnąc przechodzą obok zwłok ludzkich, które nie zostały pochowane. Teraz nie boją się. A zawsze mówili, że boją się duchów zmarłych i dlatego odprawiali obrządki pogańskie, aby odpędzić ducha, który wyrządził im krzywdę. Zapada wieczór. W powietrzu unosi się odór ciał rozkładających się 50 metrów od nas. Jak przeżyjemy? Nawet z tego powodu należy wyjeżdżać. Ale gdzie i jak?
23 kwietnia – sobota
Każde najcichsze poruszenie napawa mnie myślą, że już idą, aby nas mordować czy rabować. Około godziny piętnastej idziemy do kaplicy, aby odprawić Mszę świętą według formularza o Matce Boskiej, jako że to sobota. Przed wejściem usłyszałem płacz dziecka. W ubikacji siedziała matka z dzieckiem, była z „Długich”. Schroniła się na misję, myśląc, że tu znajdzie ocalenie. Były tu też dwie dziewczyny, sekretarki parafialne.
Odprawiamy Mszę świętą. W duchu ciągle myślę , że nie mogę wydać matki z dzieckiem. Skończyliśmy Mszę świętą. Pierwsze kroki kieruję do matki, która jest ciągle zamknięta w ubikacji. Mówię: „Otwórz, to ja, twój padri” Nie wierzy. Mówi: „Pokaż rękę”. Pod drzwiami wkładam rękę. Na widok białej skóry otwiera. Chwilę potem znów widzę stróżów i sekretarki. Wcześniej zawsze odmawiały koronkę do Miłosierdzia Bożego, były bardzo uczciwe i szlachetne, animowały pieśni. Ich twarze to teraz jedna wielka nienawiść. Porąbaliby tą kobietę na kawałki. Matka przestraszona, niemowlę płacze. Prowadzę ją na zaplecze parafii, aby tam się schowała. O mój Boże! Jakie to straszne. Czy przeżyje?
Po co zostałem, jeśli nie mogę pomóc? Dwieście metrów od naszego ogrodzenia mieszkali Bracia Józefici. Pochodzili z plemienia „Długich”. Trzech uciekło do Burundi. Wiedzieli czym się to skończy. Byłem szczęśliwy, że mogłem im pomóc. Wczoraj wprowadzono do ich pomieszczenia grupę postulantek. Oprawcy właśnie w tej chwili przyszli, rozlegają się strzały. W tym momencie ktoś się wymknął. Poszedł wyprowadzić matkę poza obręb parafii. Bał się o własne życie. Po strzałach zorientowaliśmy się, że nikt nie przeżył. Kolej na nas.
Wyciszyło się, zabójcy przeszli do Sióstr Benebikira. Podobna kolej, tylko nie zabijają, bo ich kandydatki do śmierci już zabito.
O godzinie pierwszej w nocy zostałem zbudzony. Stróż wpuścił człowieka, którego dobrze znałem. To profesor Denis. Mówi: „Padri, cztery dni nic nie jadłem, poratuj!” Dałem mu ostatni kawałek zeschniętego chleba. Opowiada, że w Domu Profesorskim ciężko. Raniono Dativę, kobietę przezacną, nauczycielkę w szkole socjalnego żywienia, matkę pięciorga dzieci. Denis wiedział, że przewiezienie jej rano gdziekolwiek jest właściwie niemożliwe, a jednak przed swoją śmiercią oręduje za znajomą. Wspólnie uczyli. Dając mu chleb mówiłem: „Denis, uciekaj, tu cię znajdą”. Jest posłuszny. Nadzieja jakiej szukał w parafii prysła. Przeskoczył płot, aby tej nocy lub nad ranem znaleźć śmierć. Nikt przecież na tych wzgórzach nie może się ukryć.
24 kwietnia – niedziela
Rano prosiliśmy naszego stróża, aby zaczął grzebać zmarłych. Nikt nie przyszedł z pomocą. Byli zajęci pracą, polowaniem na „Długich” i dobijaniem rannych. Z Heńkiem ustaliliśmy, że musimy policzyć zabitych, chcemy to zrobić pod pretekstem, że idziemy wybrać odpowiednie miejsce do grzebania. Na placu przed kościołem i biurem parafialnym, a także w trzech salach katechumenatu leżą zabici. Widok przerażający. W jednej sali około 50, w drugiej 60 zmarłych. Heniek przy pomocy licznika naciskowego naliczył ogółem 1400 zabitych.
Oto widok w jednej sali: między trupami, na matce już od trzech dni nieżywej, siedzi żywe dziecko. W drugiej sali duży pies pożera zmarłych. Wróciliśmy do siebie wyczerpani, bez słowa. Jeżeli na tak małej przestrzeni jest około 1400 zamordowanych, to ilu będzie w całej parafii? Przed domem Braci Józefitów były rozsypane Hostie. Heniek pozbierał je i przeniósł do parafii.
– Ciało Mistyczne i ciało ludzkie – wszystko zostało zbezczeszczone. Po południu poszedłem do Sióstr Benebikira. W kaplicy dwie siostry i gromadka dzieci. Było to jedyne miejsce, gdzie ostały się drzwi i okna. Wszystko i wszędzie splądrowane. Dałem siostrom pięć kocy, paczkę świeczek, dwa pudełka zapałek i pięć kawałków mydła. Spadł deszcz – trochę śmielej możemy oddychać, ale zapach jest ciągle okropny.
25 kwietnia – poniedziałek
Od rana grzebanie pomordowanych. Chowają bardzo płytko – dwa albo nawet metr pod ziemią. Przed biurem leżał człowiek jeszcze nie dobity. Pochowano go żywcem. W dalszym ciągu grabież. Odwiedziłem Siostry Benebikira. Ostatniej nocy przyszli i zabrali stąd pięcioro dzieci. Zabili je za ogrodzeniem. Żona dyrektora w dalszym ciągu przebywa w ukryciu.
26, 27, 28 kwietnia – wtorek, środa, czwartek
Trochę lżej, oddychamy uwolnieni od strachu, że mogą nas zabić, mogą przyjść ograbić. Siostry Bernardynki żyją w ustawicznym strachu. Najęły pięciu mężczyzn do pilnowania, są bardzo niespokojne. Ciągle są szantażowane i muszą płacić okup. Postępuje grzebanie zabitych. Wczoraj przysłali dziesięciotonowy samochód, wywieźli pomordowanych. Okna mamy pozamykane, czekamy. Niechby ci ludzie jak najszybciej zostali pochowani. Przed kościołem zacząłem grabić cegłówki, pociski z 21 kwietnia. Początkowo ludzie patrzyli ze zdziwieniem. Byli to ci, którzy przyszli grzebać. Powoli dołączyły się kobiety i dzieci. W ciągu 5 godzin uporządkowaliśmy plac przed kościołem. Wyjechałem samochodem z doradcą sołtysa. Mogłem zobaczyć to, co się dzieje we wioskach. Smutny to był widok. Tam gdzie mieszkali Tutsi, systematycznie, począwszy od dachów, demolowano domy po członkach plemienia. Ściągano dachówkę, odrywano blachę. Dzieci, starcy, kobiety i dziewczęta na głowach przenosili zdobycz do swoich domów. Rozmawiałem z chrześcijanami. Wszyscy się cieszą, że Tutsi wyrżnięci. „Padri – wojna, jeżeli byśmy ich nie załatwili, to dziś oni by nas pozabijali!”. Co powiedzieć tym ludziom? Dzisiaj jest czwartek. Czy przed niedzielą zdążę się zobaczyć z biskupem? Nasz kościół w dalszym ciągu jest zamknięty. Nie celebrujemy Mszy świętej dla wiernych, ale z księdzem Heniem Cabałą odprawiamy codziennie o piętnastej Mszę świętą w naszej kaplicy.
29 kwietnia – piątek
Zdecydowałem się wyjechać do Butare, aby zorientować się w sytuacji. Przeszedłem szereg upokarzających kontroli. Piętnastoletni chłopak, który nie poszedł na front, zdawał się być panem mego życia. –”Gdzie jedziesz? Po co jedziesz? Jakiej jesteś narodowości?” Nie mogłem okazać swojego zaświadczenia. W samym Butare żandarm powiedział mi, że muszę posiadać pozwolenie prefekta na tak zwane „wolne poruszanie się”. Poszedłem na prefekturę i wydano mi zezwolenie na powrót do Kansi. Pojechałem na Buye do naszego domu pallotyńskiego. Panował tam spokój. Jeden z pracowników, z „Długich”, powiedział, że stracił całą rodzinę. Od braci dowiedziałem się, że pallotynki z Ruhango pod eskortą wyjechały w środę do Gyanguyu. Biskupstwo było otoczone żołnierzami. Pytali, po co przyjechałem. Powiedziałem, że po środki odkażające. Dziwili się: „Do biskupa?” A ja na to: „Przecież diecezja ma aptekę.” Niestety apteka już nie istniała. Została zburzona i rozgrabiona. Powróciłem do Kansi. Po drodze z Kibibi zabrałem wapno. Pogrzebano „Krótkich” bardzo płytko, na jeden metr. Wczoraj ze wspólnego grobu wystawała ręka zabitego. Groby wspólne. W blaszanej cysternie na wodę deszczową (2x2x2 m), u Sióstr Benebikira 25 osób zabitych. Uciekinierzy weszli przez górny właz. Napastnicy polali ich benzyną i podpalili. Był problem z wyciągnięciem zwłok. Akcja grzebania dobiega końca. Ci, którzy chowają swoje ofiary, są dumni z wyrządzonego dobra.
1 maja – niedziela
W dalszym ciągu nie odprawiamy Mszy świętej. Przyszło trochę wiernych, ale powiedziałem, że rany w dalszym ciągu nie są zagojone. Nie mogłem się spotkać z biskupem. Czekam na dyspozycje.
8 maja – niedziela
Już drugą niedzielę zamiast Mszy świętej – czytania, modlitwa wiernych i adoracja. Ludzi przyszło bardzo mało. Na twarzach strach. W czasie celebracji przechodziły obok kościoła bandy. Żołnierze ciągle wyszukują ukrywających się. W piątek ukryłem seminarzystę z Rutongo, Charlesa. Znałem go od roku, skończył Niższe Seminarium Duchowne. Napisał artykuł do naszej gazetki parafialnej. Nie zgodziłem się na jego zamieszczenie, bo bezpodstawnie krytykował księży. Zawsze był bardzo zarozumiały. Kiedy organizowaliśmy wystawienie Najświętszego Sakramentu – modlitwy za pokój, za ojczyznę – ani razu nie przyszedł. I to właśnie skłoniło mnie, aby przyjąć go na parafię, aby na jego arogancję odpowiedzieć chrześcijańską miłością. Wieczorem przez kolegę przesłał mi list, że chce się ukryć na parafii. Zgodziłem się. Zamknąłem go w sali i dałem koc do przykrycia. Dwa razy dziennie zanoszę mu trochę jedzenia – banany i dwie kromki chleba. Nikt o tym nie wie, nawet nie powiedziałem księdzu Henrykowi, aby go nie niepokoić.
9 maja – poniedziałek
O ósmej rozpoczęło się ponownie „polowanie”, którym to terminem określa się tu wyszukiwanie ludzi. Tym razem odnaleziono żonę dyrektora. Była w ośrodku zdrowia. Musiała otworzyć, bo inaczej siłą zdemolowaliby ośrodek Sióstr Bernardynek. Zaprowadzono ją do własnego jej domu, 300 metrów od ośrodka. Szła z dwojgiem dzieci. Zrobiłem postanowienie, że jeżeli któreś przeżyje wojnę, będę ich materialnie wspomagał.
Miejsce kaźni. Nieszczęsna wyciąga obie ręce, co także po rwandyjsku oznacza błaganie o litość. Odcięto jej palce – jak zwykle przy pomocy maczety. Znęcano się nad nią dłuższą chwilę, zanim ją dobito i wrzucono do dołu z nieczystościami. Podobno jeszcze po dwóch dniach wydobywały się stamtąd głosy nieodbitych dzieci proszących o wodę.
Wieczorem poszedłem do Sióstr Benebikira. Nagle od strony doliny słychać okropny krzyk. Tak zawsze było w momencie „polowania”. Chciałem biec, ale musiałem się przemóc i iść powoli, by nie wzbudzać podejrzenia. Byłem przy bramie, kiedy dopadł mnie uciekający człowiek. Człowiek ten krył się za mną w pewnej odległości. Sądził, że mogę mu pomóc, ale nie chciał mnie narażać. Pobiegł dalej. W jego stronę padły pierwsze kamienie. Zaczęto go okładać kamieniami. Był zmęczony, nawet nie miał siły krzyczeć. Cicho skonał. Powiedziałem stróżowi, że to straszne, na co ten mi odpowiedział, że w Rusagala zabili dwudziestu dwu ludzi.
W radio ciągłe nawoływania do „pacyfikacji”, to znaczy do mordowania. Każdy, kto jest z „Długich”, to wróg. Choćby to było niewinne dziecko czy też starzec, każdy musi być zabity. Nawet nasi chrześcijanie mówią: „Obecnie ludzie nie mają serca, wszystko się skończyło, skończyła się modlitwa, tylko ci, którzy nas uczyli modlitwy na misji pozostali.”
17 maja – wtorek
Zebranie w gminie. Burmistrz w przeddzień zebrania wręczył mi osobiście zaproszenie z wypisanym porządkiem obrad. Bardzo mu zależało na mojej obecności. Punkt pierwszy dotyczył sprawy bezpieczeństwa oraz sposobu pomocy żołnierzom, pomocy mieszkańcom w trudnej sytuacji oraz wyboru komitetów obronnych na szczeblu gminy i sektorów. Wiedziałem, że w trudnych momentach potrzebują osłony moralnej, jaką jest Kościół. W zebraniu uczestniczyły też dwie siostry ze Zgromadzenia Bernardynek i jedna Benebikira.
Na sali zobaczyłem znajome twarze. Usiadłem obok „dobrego chrześcijanina”. Często przychodził do kościoła, odprawiał adorację, kochał pieśni łacińskie. Był seminarzystą, następnie sędzią gminy, obecnie na rencie. Nie tylko on, ale i inni mają jakby dwa oblicza: są bardzo wierzący na misji i w obecności misjonarza, a z drugiej strony, w obecności urzędnika administracyjnego, nadgorliwie wykonują polecenia władzy.
Ten pyta mnie napastliwie, dlaczego nie odprawiam Mszy świętej. Kto mi zakazał? Czy biskup? Pytanie było prowokacyjne. Biskup jest z „Długich”, siedzi na biskupstwie otoczony wojskiem. Burmistrz i wojewoda, którzy prowadzili zebranie, z drwiną oskarżyli duchownych w parafiach i domach zakonnych o przechowywanie broni. Według nich niektórzy księża dofinansowują wojnę. Jakiś ksiądz miał dać 4 miliony franków na zakup broni.
Skąd ten atak na Kościół? Do tej chwili zabito 38 księży, nie licząc braci zakonnych, sióstr i katechetów. Oczywiście, zabrać głos w tym wypadku było trudno. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli się nie odezwę, to zgromadzeni na sali pomyślą, że skoro proboszcz nie protestuje, to to, co się tu mówi, jest prawdą. Czekałem na dyskusję. Expose wojewody utrzymane było w tonie: szukajmy wrogów to znaczy „Długich”, nawet niemowląt, należy ich zabić. Odnosiło się to także do znajdującej się w pobliżu sali obrad grupy 150 „Długich”. Burmistrz uważał jednak, że tych 150 jest z innej gminy, więc nie trzeba się nimi zajmować. Było dla mnie jednoznaczne, że ujdą kilka kroków i zostaną zabici. Zacząłem klaskać. Sala patrzy na mnie.
Dalej dyskusja. Zabieram głos. Mówię, że jestem już w Rwandzie 21 lat, jestem Rwandyjczykiem, ale nigdy nie patrzę na człowieka pod kątem jego pochodzenia, czy jest z „Krótkich” czy z „Długich”. Następnie mówię, że jestem gotów oddać swe życie za to i jestem przekonany, iż Kościół nigdy nie nawoływał do wojen, ani ich nie popierał. Mówiłem z przekonaniem. Zakończyłem stwierdzeniem, że na naszej misji mamy broń. Ogólna konsternacja. Burmistrz, który mnie znał i któremu właśnie ostatnio dałem pieniądze, wprost zamarł, spuścił oczy, a ja dalej mówię, że mam 50 małych i 5 dużych naboi. Wyciągnąłem z kieszeni różaniec i uniosłem do góry.
Po dyskusji, choć protestowałem, wybrano mnie do dziesięcioosobowego komitetu Ocalenia Gminy i Jej Mieszkańców. Wychodząc z zebrania podszedłem do „Długich”. Członkowie zebrania patrzyli na to z nienawiścią, a ja patrząc na „Długich” myślałem, że zostaną zabici. Ktoś prosił mnie o pieniądze. Nie mogłem dać, byłoby to równoznaczne z tym, że popieram wroga Rwandy. Długo modliłem się za nich. Tak jak przewidywałem, nikt z nich nie przeżył trzech następnych dni.
22 maja – niedziela
Po zakończeniu celebracji Siostry Bernardynki prosiły, abym do nich przyszedł w pilnej sprawie. Obawiają się ataku bandytów z parafii. Pod pretekstem, że siostry ukrywają nieprzyjaciół chcą zabić dwie z nich, pochodzące z „Długich”, i obrabować szkołę. Wszystkie siostry chcą wyjechać. Pozostały dwie „Długie” i trzy „Krótkie”, które również się boją. Prosiły mnie o absolucję generalną. Udzieliłem im wspólnego rozgrzeszenia i błogosławieństwa. Prosiłem, aby były apostołkami Miłosierdzia Bożego, wręczyłem im po obrazku „Jezu ufam Tobie” oraz książeczkę o Miłosierdziu Bożym.
30 maja – poniedziałek
Otrzymałem karteczkę: „Wyjeżdżamy”. Poszedłem, wszystkie wyjeżdżają do Butare. Samochód z ośrodka zdrowia – ambulans – już jest przygotowany. Opatrznościowo zjawił się burmistrz. Siostry prosiły, aby towarzyszył nam drugim samochodem ze względu na bezpieczeństwo przy barierach. Oczywiście, każdy z „Długich” może być, przy sprawdzaniu dowodu, posiekany. Dwie siostry zdawały sobie z tego sprawę. Jednak „Długie” oświadczyły, że wolą zginąć z rąk obcych niż tutaj, w Kansi, od naszych, dla których pracowały tyle lat. Jedna z nich była nauczycielką w średniej szkole dietetycznej, a druga uczyła młodzież uprawy roli. Wsiedliśmy do samochodu. Siostry cały czas odmawiają różaniec. Siostra Therese’a w książeczce do Miłosierdzia Bożego ma zapaloną świeczkę. Zbliżamy się do mostu. Nikogo nie ma przy barierze. Czyżby wszystkie bariery zostały „zlikwidowane”?
Zbliżamy się do Sahery. Kontrola. Na szczęście kontrolują tylko mnie. Są to moi parafianie. Staram się ich zagadywać. Pozwalają jechać dalej. Po dwóch kilometrach następna bariera. Wszystko podobnie. Kontrola bagaży. Nie znajdują broni. Wolno jechać. Zbliżamy się do Butare. Napięcie wzrasta. W samochodzie słychać tylko modlitwę różańcową. Miasto – co 100 metrów bariera – wojskowi i cywile. Cywile są gorsi i straszni w posługiwaniu się karabinami. Wydaje się, że nie umieją się nimi posługiwać, obracają nimi na wszystkie strony. Tym razem moje zagadywanie na nic się zdało. Cywil żąda dowodu tożsamości od siostry Agnes. Krzyczy: „Wysiadać!” Każe wyciągać bagaże. Siostry są w takim stanie, jakby były nieżywe, bez przerwy odmawiają różaniec. Wyciągam walizki, kładę na asfalt, wyciągam rzeczy. Powtórnie słyszę pod adresem siostry Agnes nakaz: „Wysiadać!” Na szczęście burmistrz, który stał z tyłu za samochodem powiedział: „Zostaw!” Żołnierz machnął ręką, pojechaliśmy. Dwie siostry zostały uratowane. Pytanie, na jak długo?
Po karmelitkach, józefitach, wraz z bernardynkami znika kolejna chrześcijańska placówka w naszej parafii; już drugi ośrodek zdrowia nie pracuje jak powinien, a zatem ciężar tych prac spada na parafię. Trzeba zapewnić w stanie wojennym lekarstwa, dopilnować personel świecki, aby wykonał te najbardziej konieczne prace.
3 lipca – niedziela
O szóstej rano wyszedłem przed kościół. Widziałem ludzi uciekających z Gisagara, parafii oddalonej od Kansi 20 kilometrów. Prawdopodobnie w pobliżu są już rebelianci. Nieliczni przyszli na celebrację. Około dziesiątej przyjechało z Gisagara 30 sióstr postulantek i nowicjuszek oraz 15 dzieci niepełnosprawnych. Przed pierwszą celebracją kobiety prosiły,aby im udzielić ostatniego namaszczenia. Zrozumiałem, że sytuacja jest bardzo trudna. Zaczęliśmy z Heńkiem spowiadać. Wcześniej zapowiedziałem, aby ci, którzy mordowali lub mordercom wskazywali drogę, nie przystępowali do konfesjonału. Rebelianci otaczają już Butare. Biskup Gahamanyi, księża z diecezji i Europejczycy, którzy byli w Butare, zostali ewakuowani. My też jesteśmy na liście ewakuacyjnej, ale nie chcemy opuszczać Kansi. Może przyjście rebeliantów nie będzie groźne dla nas. Siostry zostały rozlokowane w domu animacji. Siostry Bizermaryja opiekują się 15 sierotami. Między tymi dziećmi są i Tutsi, i Hutu. Pomyśleć, że biedne, chore dziecko nie może żyć bezpiecznie.
4 lipca – poniedziałek
Z ciekawości pojechałem do Kibilisi. Pozostaje tam 3 braci i 5 sióstr. Podtrzymywałem ich na duchu, zostawiłem im 15 000 franków rwandyjskich. Ciągle są narażeni na niebezpieczeństwo. Po drodze uciekinierzy. Widok straszny. Każdy coś niesie na głowie. Jedni idą piechotą, inni jadą rowerami, jeszcze inni na taczkach wiozą swój dobytek. Pomyśleć, w jakiej to strasznej nędzy dziś się znaleźli, ale przecież to oni nie tak dawno grabili i mordowali. Czyżby już dzisiaj doznali sprawiedliwości? W Kansi jest spokojnie. Ludzie pozostają przy barierach. Na ich obliczach wyryta jest nienawiść. Kontrolują uciekinierów, a także sprytnie ich okradają. Może za kilka dni i oni będą uciekać.
Najświeższe wiadomości: rebelianci wzięli Kigali. Upadł ostatni obóz żandarmerii. Wojsko rwandyjskie i obrona prezydenta ratuje się ucieczką. Prawdopodobnie Butare padnie za kilka godzin.
Po południu wyszedłem przed kościół. Główne drzwi były zamknięte. Masowy exodus. Nasi parafianie opuszczają domy. Droga biegnie przed kościołem. Może jest to dla nich ostatnia refleksja. A teraz jedni uciekają z obawy, że żołnierze FPR mogą się mścić za dokonane zbrodnie, inni, starcy i dzieci, są zmuszani do ucieczki. Kto mógł przewidzieć tą straszną ludzką tragedię?
Niektórzy z nich gestem wskazują w moim kierunku mówiąc: „Padri, uciekaj z nami!” Nasuwają się na myśl słowa Chrystusa: „Żal mi tego ludu.” Droga prowadzi obok przydrożnej kaplicy przed szkołą socjalną, ktoś niedawno położył przed grotą z figurą Matki Boskiej świeże kwiaty, jakby szukając opieki u Matki, która tak wiele wycierpiała, a dzisiaj stała się bliższa wszystkim cierpiącym. Maryja z Kibeho upominała w swoich objawieniach przed tragedią narodową. Jedni wierzyli, inni wątpili, a tak bardzo mało osób chciało się nawrócić.
Pochód uciekinierów przeciąga się. Oto matka prowadzi czwórkę swoich dzieci. Dokąd ona dojdzie? Jej całym pragnieniem – tak jak wszystkich uciekających – znaleźć bezpieczne miejsce, w którym będzie się można zatrzymać. Ta 75–tysięczna fala ludzka z naszej parafii zdąża w kierunku Gikongoro na pograniczu z Zairem.
Także szef tych mieszkańców – przewodniczący gminy zajechał do nas. A więc i on ucieka. Tłumaczy się, że gdyby został, pierwszy by zginął, uznaliby go za odpowiedzialnego za masakry. Ma żonę Tutsi i kilkoro dzieci. Może dzięki swemu autorytetowi potrafi ich ocalić. Pomogłem mu wyjechać w kierunku Kigembe. Miał sporo rzeczy, jak się z tym wszystkim zabrał dalej? Zapada zmrok. Moja ciężarówka powoli posuwała się naprzód. Jedni pozdrawiali, a inni głośno mówili, że „nasz padri ucieka”. W Kigembe, gdzie jeszcze była bariera, pozostawiłem ich szefa. Nie miał już żadnej władzy administracyjnej czy wychowawczej, choć nie tak dawno ci ludzie w gminach kłaniali mu się nisko. Na pożegnanie zapytałem, czy możemy być bezpieczni w misji? Odpowiedział, że w najbliższe dni może jeszcze dojść do rabunków.
Wróciłem na parafię. Było już ciemno. Siostry były bardzo niespokojne. Chciały wcześnie rano wyjechać. Tak jak wszyscy uciekinierzy miały się udać w kierunku Gikongoro. Noc była niespokojna. W Butare, drugim co do wielkości mieście po Kigali, całą noc trwały walki. O piątej rano siostry zaczęły pakować swoje rzeczy do samochodów. W swojej delikatności nie prosiły o pomoc i o podwiezienie, natomiast niektóre pragnęły spowiedzi. Nie było na to czasu, a więc w naszej kaplicy udzieliłem ogólnego rozgrzeszenia. Następnie siostra Janina, Holenderka, która opiekowała się tym młodym Zgromadzeniem Bizermaryja uklękła, prosiła o błogosławieństwo i powiedziała, że czuje wielki niepokój. Wyjeżdżamy. Na ciężarówce jest 15 osób. Do wyboru miałem dwie drogi Kigembe i Liba. Wczoraj wieczorem wydawało mi się, że bariera w Kigembe jest nie do przebycia i że muszę wybrać Libę, chociaż mieszkańcy tej wioski już nas dwa razy atakowali. Na piątym kilometrze moje obawy się sprawdziły. Zatrzymano nasze samochody. Początkowo wydawało się, że jest to zwykła formalność. Jak zawsze sprawdzano dowody tożsamości. Sam nie wiedziałem, że w tej grupie znajduje się 7 sióstr z plemienia Tutsi. Oskarżono mnie o przechowywanie wrogów itp. Cóż miałem odpowiedzieć? Widząc, że nienawiść i agresja wzrasta, postanowiłem spróbować przekupić napastników. Suma okazała się zbyt mała. Poszedłem do siostry Janiny, aby dołożyła trochę pieniędzy. Agresorzy widząc, że posiada i inne pieniądze, zabrali je wszystkie, jakie miała w woreczku na szyi. Nasi chrześcijanie, którzy w tym czasie licznie się zgromadzili, nic nie mogli pomóc.
Odjeżdżamy. Serce zaczyna nam swobodniej pracować. Jednak do każdego samochodu wsiadło po dwóch bandytów, niby dla ochrony, abyśmy bezpiecznie mogli dojechać do drogi asfaltowej. Kazano nam się zatrzymać w miejscu, gdzie zaczynał się las. Siostry Tutsi odprowadzono na pobliską skarpę. Było już wiadomo, że bandyci chcą je zabić. Każda z nich nie mogła mieć więcej niż 25 lat. Podchodziły po rozgrzeszenie.
Taki moment przeżywałem po raz pierwszy w życiu. Patrzyłem w ich oczy. Wzrok ich był głęboki i bardzo wyrazisty, zapadający głęboko w serce. Czyniłem znak krzyża wiedząc, że za chwilę staną przed Panem. Następnie żołnierz, który akurat tutaj się znalazł, a wcześniej uciekł z frontu, podszyty strachem zaczął krzyczeć: „Na kolana!” Początkowo nie zareagowałem, ale milicjant zagroził mi granatami. Po chwili obok mnie klęczały siostry Joanna i Teresa. W tym czasie pozostali bandyci ścinali gałęzie i zaostrzali je. Używano tych gałęzi do przebijania ludzi. Czy rzeczywiście wtedy Tutsi mógł być bliźnim dla Hutu i odwrotnie?
Widziałem siostry, które stały na skarpie. Po ruchu ich warg widać było, że się modlą, może nawet modliły się za oprawców. W tym ziemskim piekle rwandyjskim pozostały jeszcze osoby, które wierzyły w Miłość i Miłosierdzie. Powoli napastnicy zaczęli je rozbierać. Klęcząc, modliłem się gorąco, abym nie dożył makabrycznej sceny zabijania sióstr. Powtarzałem tylko „Jezu ufam Tobie”. W tym czasie podeszło do nas dwóch innych uzbrojonych w granaty bandytów. Zaczęli przeszukiwać nam kieszenie. Siostra wyłożyła swoje ostatnie franki, a ja franki rwandyjskie, które starannie miałem ukryte. Na widok pieniędzy podbiegli nawet ci, którzy byli zajęci siostrami na skarpie. Jeden z nich zawołał: „Wszystko do wspólnego podziału!”
Miłosierdzie Boże, a może te pieniądze, okazały się momentem zwrotnym i decydującym. Jeden z żołnierzy zawołał: „Możecie powstać!” Byłem szczęśliwy, że siostry ocalały. Kiedy wsiadałem do samochodu, ktoś zagroził mi: „Nie wracaj na misję w Kansi, tam jest jeszcze jeden, którego odnajdziemy” – chodziło o księdza Henryka Cabałę. Zostawiłem siostry na drodze ich tułaczego przeznaczenia. Pożegnaliśmy się bez słów, ale pełen wdzięczności wzrok sióstr był największym podziękowaniem. Jeszcze nigdy nie przeżyłem chwili, w której tak wyraźnie czułbym, że życie jest tak kruche.
Jacenty WALIGÓRSKI
Ks. Jacenty Waligórski. Urodził się w Kętach w 1946 roku. Ukończył Wyższe Seminarium Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego w Ołtarzewie koło Warszawy. Należał do pierwszej grupy pallotyńskich misjonarzy, którzy rozpoczęli w 1974 roku swoją działalność w sercu Afryki. Przez kilka lat pełnił urząd Rektora Domu Księży Pallotynów w Brukseli. Obecnie pracuje dla Polonii w Glasgow w Szkocji.
„Nasza Rodzina”, nr 11 (602) 1994, s. 10–21.