Μὴ εἰκῆ περὶ τῶν μεγίστων συμβαλλώμεθα.
Heraklit1
Przy okazji „okrągłych” rocznic chętnie powraca się do najważniejszych wydarzeń z prywatnego „kalendarza”. Przypomina się daty urodzin, pierwszych wtajemniczeń, wiążących decyzji, wstąpienia na nową drogę życia czy znaczących przełomów. Witek nie należy do tych, o których by nic nie mówiono. Raczej należy do nielicznych spośród tych, których sposób bycia i opinie zyskują nieprzerwanie duży rezonans (ale nie posłuch). „Zapisujcie to, co on mówi” – radziła jakiś czas temu prof. Iwona Szmelter, przybyła do pallotyńskiego Centre du Dialogue w Paryżu, żeby ocenić stan witraży Jana Lebensteina. Przy okazji usilnie namawiała niedoszłego „profesora Urbanowicza”, żeby przyjechał na jej uczelnię i przemówił do studentów Akademii Sztuk Pięknych. Witek, swoim zwyczajem, zręcznie się wykręcił. Później powtarzał, że co prawda studiował sztuki piękne, lecz w Paryżu, a nie w Warszawie i nie wiedziałby jak przemówić do młodych. Chodziło oczywiście o – często przez niego wspominany – epizod, jak to znany pośród pallotyńskiej braci redaktor „Królowej Apostołów”, gdy siedzieli na zewnątrz jednej z paryskich kawiarń, zapytał go, gdzie studiuje. I usłyszał, że owszem studiuje sztuki piękne, lecz na miejscu. Po czym „student” Urbanowicz wskazał współrozmówcy na jedną, drugą i trzecią przechodzącą piękność.
W przypadku pallotyna i malarza Witolda Urbanowicza trzeba by zwrócić uwagę na – istotny z punktu widzenia jego rzemiosła – paradoks. Albowiem Witek zawsze – trzymając się trafnego spostrzeżenia Artura Majki, odnoszącego się do dzieł Jana Lebensteina, należałoby powtórzyć – „wolał opowiadać swoją historię niż odzwierciedlać świat. Raczej świat był [i jest] w nim, a nie on w świecie”2. Trzeba by dodać, że Witek jest wyjątkowo spostrzegawczy, jest jak sejsmograf. I w przeciwieństwie do kolegi, z którym współpracował przy ilustrowaniu przetłumaczonej przez Czesława Miłosza Księgi Hioba i Apokalipsy, w jego wiwisekcji zasadniczo nie o stan ciała i umysłu chodzi, lecz o serce, o to, co na jego dnie.
W 2005 roku, w wystąpieniu w Westminster Abbey w Londynie na temat Wiara jako wezwanie do Piękna i Nadziei poeta i filozof, John O’Donohue, który w ostatnich latach życia postanowił powrócić w rodzinne strony i zawiesił swoją kapłańską aktywność, zwrócił uwagę, iż w każdej działalności, a tym bardziej w duchowym wysiłku, konieczne jest burzenie ciasnej fasady rutyny. Przedwcześnie zmarły, od 2008 spoczywający na cmentarzu w Ballyvaughan w Contae an Chláir, propagujący język iryjski John O’Donohue wielokrotnie podkreślał jak ważne jest odejście od standaryzowanego piękna, traktowanego jak produkt na sprzedaż. „Wszystko, co słyszymy, to tylko szeptania; wszystko, co widzimy, to tylko przelotne wejrzenia; ale każdy z nas posiada boską wyobraźnię, która otula nasze serca ciepłem piękna i głębią świata, splata wejrzenia i szeptania; wieczny świat, który łączy spojrzenie naszych oczu i echo naszych głosów zapewniając nas, że posiadamy przynależność…”3 – pisała, po konferencji autora Eternel Echoes, Paula J. Wojtacka. Po spotkaniu w westminsterskim opactwie siostra Paula, saletynka, zwróciła też uwagę, iż „pasja, erudycja, zauroczenie intymnym życiem Boga ponaglały go, by przekazać zebranym jak najwięcej”4. Tak było w każdym jego wystąpieniu. Prowadząc zaś życie samotne w domku nad Zatoką Galway sięgał swoją myślą najszerzej i najdalej jak tylko potrafił. Lubił mówić o ograniczonym czasie, o Obecności i Nieobecności, o ciągłym zmaganiu się z bieżącymi problemami, o Nieskończoności i Wieczności, a nade wszystko o łamiącej serce Bożej Wrażliwości i Czułości.
Ksiądz Witold należy do tych pasjonatów, których mobilizuje nie erudycja, lecz natura oraz ukryte, boskie a zarazem ludzkie, uzewnętrzniające się na wiele sposobów Boże oblicze. Dominującym impulsem i siłą sprawczą, tworzywem, a właściwe somatyczno-sensualnym ogniwem, dzięki któremu podejmuje kolejne wyzwania, jest potrzeba określenia się. I wejścia w konkretną sytuację, uchylenia rąbka tajemnicy. Szczególnie w jego erotycznych scenach i kobiecych aktach na pierwszy plan wysuwają się: powściągliwość i afektacja. Prowadząc równie samotne życie, co irlandzki mistyk i myśliciel, lecz nie na odludziu, a pośród innych i w środku miasta, ciągle powraca nad swoją Czarną Hańczę. Rodzinne strony pożegnał w czternastym roku życia. Swoją wędrówkę rozpoczął od Collegium Marianum, gdzie przejściowo, w miejsce niższego i wyższego seminarium, w latach 1956-1962, na Kopcu pod Wadowicami funkcjonowało gimnazjum. Ważne etapy w jego życiu stanowiły lata spędzone w Otwocku, kiedy robił maturę i odbywał swój nowicjat, oraz w ołtarzewskim seminarium (obecnie w granicach administracyjnych Ożarowa Mazowieckiego), z przerwą w latach 1965-1967 spowodowaną służbą wojskową w Bartoszycach i Szczecinie. Zaraz po święceniach kapłańskich w 1972 roku wyjechał do Francji. Blisko pół wieku jest związany z pallotyńskim ośrodkiem w Paryżu. Za malarską pracownię służy mu własne mieszkanie. Inspiracje czerpie nie tylko z ulicy, z bliższych i dalszych wypadów w teren, z najbliższego otoczenia, lecz ze swojej terra nativitatis. Zarzecza Jeleniewskiego poniekąd nigdy nie opuścił.
Na przekór temu, co raz czy drugi mówił o sobie sam zainteresowany, w przeciwieństwie do tego, co niektórzy piszą albo mówią o jego obrazach, znacznie bliżej mu do krajobrazów Kazimierza Górnickiego, do martwych natur Leona Wyczółkowskiego czy obłoków i ruczajów Ferdynanda Ruszczyca, do fantazji Małgorzaty Łady-Maciągowej czy abstrakcji Jerzego Wolffa, niż do pejzaży Claude’a Moneta i arkadyjskich landszaftów czy impresjonistycznych śniadań na trawie. Jan Sochoń dostrzegł w jego twórczości spojrzenie na rzeczywistość „z perspektywy radującego się, cierpiącego, myślącego ciała”5, ciała traktowanego jako medium, ciała poddanego perswazyjnym i perwersyjnym mocom, jak i wzniosłym pobudkom, autarkicznym potrzebom. „Zatrzymane w kadrze, migawkowe ujęcia «krainy szczęśliwości», uspokojonej w swojej oszczędnej i surowej (wręcz prawie monochromatycznej) kolorystyce – ograniczonej do zieleni miejscowej przyrody i niezwykle intensywnego, zwłaszcza w porze letniej, błękitu nieba z kłębiastymi białymi chmurami – stanowią bodajże najbardziej jednorodną grupę dzieł Urbanowicza. Do tych, wykonywanych najczęściej podczas jednego posiedzenia, kompozycji artysta wykorzystuje przede wszystkim akryle i suche pastele. Wybór tych środków wyrazu, co sam podkreśla, jest skutkiem jego niecierpliwości”6 – słusznie zauważył Jan Wiktor Sienkiewicz. Szkoda, że nie odważył się pójść nieco dalej i nie spróbował powiązać typowo Urbanowiczowskich środków wyrazu, jak i jego arkadii, z głęboko zakotwiczonym w polskiej tradycji romantycznym etosem wygnania i utraty. „Zadaje [Witek] wiele istotnych i kłopotliwych pytań. Bardzo często odpowiedź może być tylko jedna – że król jest nagi. To znaczy, że prawda jest poza pozorami, poza powszechnie aprobowaną konwencją. Poza wygodnym stereotypem”7 – pisał Paweł Huelle widząc w nim Sokratesa w sutannie, współczesnego Krasickiego i ironicznego prześmiewcę (posługującego się nie słowem, lecz rysunkiem), pilota-marzyciela (z konieczności korzystającego z symulatora), „spętanego formą materii”8 rzeźbiarza, a nade wszystko kolorystę, piewcę rodzinnych stron.
W filmie Pejzaże polskie Jerzego Wolffa, wyemitowanym w 1995 roku w dziesiątą rocznicę śmierci malarza, który w pięćdziesiątym roku życia przyjął święcenia kapłańskie, Gustaw Wolff nie krył żalu do konfratrów swojego brata, że nie szczędzili mu upokorzeń. Włodzimierz Sedlak, twórca polskiej szkoły bioelektroniki i kapłan związany z Radomiem, często ubolewał nad tym, jak źle traktowany i brutalnie postponowany przez własne środowisko jest jego przyjaciel, ksiądz i malarz, Władysław Paciak. Jak trudno być księdzem i artystą wiedział nietypowy pallotyn, kapłan i rzeźbiarz, Michał Kordecki. Lech Kosiński wspomniał niedawno ciekawszą pośród braci postać, Jana Bandoszka. Z różnych powodów nie udało mu się rozwinąć swego talentu. Zrezygnował z krakowskiej ASP po trzecim roku. Gdy został pallotynem, nadal malował. Jednak często musiał ukrywać swoje płótna, bo nasyłane przez rektora osoby wchodziły nawet przez okno, żeby sprawdzić, czy nie maluje jakichś bezeceństw. Nie był i nie jest to, niestety, odosobniony przypadek.
„Przyjrzałem się temu Adamowi bliżej, no i jego torebka z piszczałką na szczęście nie stojącą bardzo się uwydatnia. Dla Papieża i kardynałów, którzy zwykle są staruszkami, oczywiście nie nasuwa to żadnych pewnie myśli czy pokus. Nawet dla przygodnych pielgrzymów rodzaju żeńskiego, które mogą przejść przez kaplicę sykstyńską też może to nie robić żadnego wrażenia, bo odległość czy wysokość obrazu bardzo go neutralizuje dla szybkiego przechodzenia, ale kiedy taką okładkę sprzeda się do domu i w domu rodzina ją ogląda z bliska i bardzo skrupulatnie, to wtedy ten obraz niekoniecznie dorastającej panience musi nasuwać pobożne myśli” – przekonywał po ukazaniu się w maju 1965 roku „Naszej Rodziny”, z fragmentem Kaplicy Sykstyńskiej Michała Anioła, „były długoletni redaktor z Warszawy” i pallotyn. Uważał, iż „za dużo tego nudyzmu jest dzisiaj w świecie” i nie miał wątpliwości, że „rodzice, którzy przed wojną wychowali się w dobrych zasadach w Polsce, mogą się słusznie na to gniewać”9.
Były ksiądz-redaktor był głęboko przekonany, iż katolickie pismo „nie może sobie pozwalać na sensacje i nudyzm” i ubolewał, że „nie ma więcej tych kolorowych okładek”10, jakie były wcześniej. Nie był jedynym przeciwnikiem zmian, jakie w 1964 roku wprowadził w pallotyńskim, ukazującym się od września 1944 roku w Paryżu miesięczniku Józef Sadzik. Witek, gdy w 1973 roku, początkowo z księdzem Sadzikiem, zaczął zajmować się szatą graficzną „Naszej Rodziny”, nie musiał „przecierać” szlaków, ale jego pomysły wielokrotnie uznawano za bulwersujące. „Najbardziej żeśmy się poślizgnęli, kiedy zaczęliśmy propagować naturalną regulację poczęć”11 – śmiał się wspominając dawną działalność. Ale przyszedł moment, w którym – właściwie bez słowa – został odsunięty od pisma. Na szczęście wyjątkowo umiejętnie radził sobie z opresją, z wykluczeniem, z próbami zdyskredytowania jego osoby. Być może dlatego, że sam pochodzi z ubogiej rodziny, która niejedno przeszła. Niewątpliwie wykraczał poza konwenanse i narzucane z góry schematy. Potrafił odpierać ataki, a nawet „dosolić” temu, kto wchodził mu w drogę. Swoją obstawę, namaszczanych odgórnie stróżów moralności, potrafił wyprowadzić w pole, a nawet ośmieszyć. Miał nierzadko przysłowiowy łut szczęścia i sprzyjały mu różne zbiegi okoliczności. Sam powtarzał często, iż zaczął mazać, żeby „nie dostać pierdziulca”12. Wszelkie nawałnice wyostrzały jego wzrok, jak i język. I nie odebrały mu poczucia humoru.
Stefan Kisielewski, częsty gość w domach przy rue Surcouf, bardzo sobie cenił riposty Witka, jak i fakt, że „nie daje on sobie w kaszę dmuchać”. Twierdził, że „Urbanowicz najbardziej nadaje się właśnie do graficznych rzeczy”13. Chociaż – jego zdaniem – przejawia również duży talent muzyczny i specyficznie aktorski. Ale do komponowania trzeba mieć odpowiednie warunki akustyczne, zaś rola clowna – twierdził Kisiel – to zawód w wielu sytuacjach bardzo przydatny, lecz i najsmutniejszy na świecie. Witkowym „nieodkrytym talentom” nie mógł się nadziwić inny stały bywalec w pallotyńskich progach, ksiądz i poeta, a nade wszystko wytrawny esteta i myśliciel, Janusz St. Pasierb. Miał też Witek życzliwego recenzenta w osobie Jana Lebensteina. Ciekawi jego nowych pomysłów byli zawsze Michał Milberger i Paweł Jocz. „Jak ty to robisz, że wyrabiasz się ze wszystkim?” – zapytał go kiedyś ostatni z nich. „Odlewam się regularnie i dbam o swój pędzel”14 – usłyszał w odpowiedzi i uznał, że dla każdego artychy jest to jasne jak słońce.
Dwa dni przed siedemdziesiątą piątą rocznicą urodzin Witek zaznaczył, żeby nie zapominać, iż swoją karierę rozpoczął od piśmiennictwa. W archiwalnych numerach „Naszej Rodziny” można znaleźć jego wywiady, reportaże, a nawet próby prozatorskie i wiersze. W działalności wywiadowczej i pisarskiej raczej nie udało mu się rozwinąć „skrzydeł”. Pytania, jakie zadawał, nie były dociekliwe. Opisywane przez niego wizyty duszpasterskie więcej mówią o świecie w nim, niż o tym, co wokół i na zewnątrz. Próby literackie najwięcej mówią o jego religijności – jak i o tym, co świadczy o niezmiennym, trwałym ukierunkowaniu na „sztuki piękne”. Wraz z upływem lat Witek coraz lepiej dawał się poznać – można by powiedzieć – od strony swoich zainteresowań wizualnych. Sceniczne i filmowe zaangażowania, zdjęcia dokumentujące spotkania w Centre du Dialogue i kameralne sesje fotograficzne, wreszcie projektowanie, a także zagospodarowywanie przestrzeni sakralnych oraz obrazy i rzeźby powstałe w jego mieszkaniu-pracowni – to dowód, iż najpełniej się wyrażał i jednocześnie spełniał, najbardziej biegły był nie w piśmiennictwie, lecz w materii plastycznej. Wystawy, Dotknięcie prochu ziemi w Opolu (1997), Recto/Verso w Paryżu (2017) czy Witold Urbanowicz. Pomiędzy Suwalszczyzną i Paryżem w Suwałkach (2017), potwierdziły jak rozległe są jego zainteresowania i – równocześnie – że ciągle szuka odpowiednich ram dla swoich przemyśleń i przeżyć, wciąż pragnie się dookreślić.
Wyobraźnia Witka zawsze łączyła w sobie to, co nadprzyrodzone i typowo ludzkie, była ukierunkowana na naturę i – w poszukiwaniu piękna – splatała ze sobą doświadczenia, wejrzenia i przeczucia. Próbowała, wykorzystując ograniczony czas i własne możliwości, ogrzać się bardziej w świetle pojawiających się wizji, niż w blasku słowa czy pośród meandrów człowieczych poczynań i przewartościowań. Zresztą w sferze politycznej – w tym, co Eric Voegelin, idąc śladem Arystotelesa, nazywał zmaganiem się z różnymi dychotomiami – przeważnie zadowalał się zastaną konfiguracją, pozostawał na powierzchni zjawisk. Miał doskonałe wyczucie momentu, chwili, sytuacji, ludzkiego charakteru. W świecie relacji łatwiej ulegał wpływom i sugestiom, mniej zdawał się ufać swoim intuicjom. Trzymał się – w swoim mniemaniu – pewników i sprawdzonych źródeł. Być może dlatego często ciągnęło go w stronę kosmetycznej doskonałości. I dlatego najbardziej niezależny, swobodny w posługiwaniu się środkami plastycznymi, wolny w przekazie, a jednocześnie spójny w swojej kompozycji i pełniejszy w wyrazie, był i jest wówczas, gdy powraca do swojej krainy marzeń, do swojego matecznika, gdy sam staje naprzeciw: łąk, kamieni, targanych wiatrem drzew i krzewów, jaśniejących w słońcu traw lub otulonych śniegiem wzgórz, wyłaniających się zza horyzontu mgieł, płynących po niebie chmur czy zasypiających o zmroku i budzących się o świcie jeleniewskich krajobrazów.
„Kiedy opuściłem dom, wkroczyłem w świat myśli, literatury i poezji”15 – zwierzał się irlandzki poeta zanurzony w celtyckich żywiołach. Pochodząc z nadmorskiej biednej osady, oddalonej od uczęszczanych traktów, konfrontowanej z konkretnymi zapotrzebowaniami dnia codziennego, wyruszył na poszukiwanie Nieznanego. „Kiedy pracujesz umysłem, nie widzisz niczego. Tylko sporadycznie migają ci przed oczyma rezultaty podejmowanych wysiłków. Musisz mieć wielką cierpliwość i zaufanie do samego siebie, żeby wyczuć niewidzialny plon, który dojrzewa w umyśle. Musisz ćwiczyć wewnętrzne oko, by ujrzeć niewidzialne krainy, gdzie dojrzewają myśli i zapuszczają korzenie uczucia”16 – pisał w książce Anam Cara galeacki nadrealista. Pod koniec życia John O’Donohue doszedł do wniosku, że to, czego poszukiwał, jest tam, gdzie rozpoczynał swoją wędrówkę. Opuszczając dom Witold Urbanowicz wkroczył w nieco inny świat niż irlandzki mistrz słowa, piewca burreńskich plenerów, surowych wzniesień i zielonych areałów. Dojrzewający bardziej w jego sercu niż umyśle plan prowadził go nie przez niewidzialne krainy, lecz rozległe rejony wyobraźni. Im dalej się posuwał, im odważniej zagłębiał się w sobie, tym bardziej się przybliżał do tego, na czym zawsze się skupiało jego wewnętrzne oko.
Wbrew pozorom Witek nie należy do tych, którzy chcą, żeby o nich ciągle mówiono. Lubi, skupiając się na innych, odciągać od siebie uwagę. Jednocześnie – raczej nieświadomie niż świadomie – czyni wiele, żeby myśli innych, a znacznie bardziej ich uczucia, ogniskowały się wokół tego, co niewidzialne, rozpoznawalne nie od razu i nie bez wysiłku, dostępne w chwilach największego skupienia. Pośród swoich znajomych i przyjaciół – mimo powszechnego niemal przekonania, że należy do osób nadzwyczaj otwartych – raczej woli zacierać ślady swoich uniesień i zwątpień. Przed dwoma laty, próbując go określić, pisząc o szaleńcu kolorów, zwracając uwagę na jego religijność, dosięgając „wewnętrznych zamiarów serca Witka”, zdradzając, że „wszystko, co chciałby o Witku powiedzieć, to za mało”, od blisko półwiecza stykający się z Witkiem na swoich rozstajnych drogach, od 2012 roku zawiadujący francuską regią Aleksander Pietrzyk zachęcał, żeby pośród „nieposzanowanych proporcji, dziwacznych póz”17 i śmiałych kompozycji Witka dostrzec napięcie, jakie rodzi się na przecięciu twórczości i kontemplacji. Inny pallotyn od dawna śledzący poczynania „artysty nienasyconego”18, idąc tropem Barbary Stettner-Stefańskiej, a także Kacpra del Bufalo, Wincentego Pallottiego i autora Apokalipsy, dostrzegł w swoim koledze „czeladnika pragnień”, „pustelnika w mieście”, „mistrza polifonii”. „Niepokój to ważny stan dla rozwoju człowieka. Często to sam Bóg zasiewa go w nas, byśmy Go szukali i pragnęli. Pozorny spokój i tzw. równowaga wewnętrzna mogą też być objawem marazmu, a nawet zmanipulowanego sumienia, nie mając nic wspólnego z wolnością ducha artysty” – zakończył swoją analizę Stanisław Stawicki, kładąc akcent na twórczy niepokój i wpisując siedemdziesiąte piąte urodziny Witolda Urbanowicza w poczet „wielkich rocznic”19 .
Bardzo zasadna była zachęta Iwony Szmelter, żeby zapisywać złote myśli księdza, który zdecydował się na dość niebezpieczny mezalians. Z pewnością nie jest łatwo przeciwstawiać afirmację deprecjacji i godzić zew zmysłów z surową ascezą. Z pewnością – jak każdy akt stwórczy i próba naśladowania Stwórcy – każdy twórczy wysiłek prędzej czy później prowadzi do zderzenia. I tylko ci wychodzą z niego zwycięsko, którzy – nie ufając samozwańczym wyrazicielom totalnego ładu ni piewcom kompletnego zamętu – w najbardziej niesprzyjających okolicznościach potrafią zachować równowagę. W gruncie rzeczy ani w sztuce, ani w życiu pełna równowaga nie istnieje. Jednak zdanie sobie z tego sprawy i, mimo wszystko, wytrwałe dążenie do równowagi jest początkiem drogi, swoistą trajektorią, dzięki której, krok po kroku, powoli rozpoznajemy – mimo że wciąż wymyka się naszym definicjom i przyporządkowaniom – czym jest mądrość. A zatem również, czym jest potrzeba rozpoznania istoty rzeczy, upodobanie do rzeczy pięknych, miłość do rzeczy wielkich i niepospolitych; afirmacja i – mimo wszelkich atawizmów i ograniczeń – kreacja w miejsce anihilacji, λόγος (jako wewnętrzna racjonalność, spoistość, dopełnienie) zamiast destrukcji. Witek Urbanowicz – mimo ciętego języka, otwartego umysłu i wrażliwej duszy – nigdy nie był perypatetykiem, nigdy nie aspirował do roli propagatora szczytnych ideałów ani nigdy nie twierdził, że posiadł tajemnicę piękna. Zdawał sobie sprawę, że dotykając (a raczej przybliżając się do) jakiejkolwiek ludzkiej i ponadludzkiej tajemnicy, decydujemy się na drogę w Nieznane, musimy – nie zapominając o własnych ograniczeniach – otworzyć się na Obecność i Nieskończoność.
Słusznie uważała pani Iwona, że warto dochodzić zawoalowanych znaczeń i ukrytych sensów w efektownych Witkowych sformułowaniach, ale jednocześnie trzeba mieć na uwadze, że nigdy prawie niczego nie mówił on wprost. I że sam na wiele pytań sobie nie odpowiedział. Jeszcze nie doszedł do miejsca, z którego wyszedł, w którym stawiał pierwsze kroki i pierwszy raz patrzył w gwiazdy. Jeszcze nie ogarnął wszystkiego, nie spiął, nie zespolił – na firmamencie życia – wszystkich linii, cieni, świateł, horyzontów i zdarzeń. Ponadto – jak każdy spadkobierca judeochrześcijańskiej tradycji i czeladnik w Warsztacie największego Mistrza – nigdy nie zapominał, że każde autentyczne dokonanie spełnia się dopiero po śmierci. Wszelkie ludzkie zaszczyty i nagrody są zaledwie imitacją albo, co najwyżej, wyrazem tęsknoty, żeby uszczknąć choćby szczyptę Tajemnicy, zanurzyć się w prawdziwej Głębi, wspiąć się Wysoko, sięgnąć o wiele dalej niż sięga umysł i wzrok, sięgnąć tam, gdzie przed oczami duszy odsłania się zupełnie inny, wykraczający poza wszelkie wyobrażenia Firmament.
Marek WITTBROT
Paryż, 12/13 maja 2020 roku
1 „O rzeczach największych nie wnioskujemy przypadkowo” [Mí eikí perí tón megíston symvallómetha]; w: Kazimierz Mrówka / Heraklit. Fragmenty: nowy przekład i komentarz, Warszawa 2004, s. 149.
2 Cytat z tekstu, jaki w 2020 roku ma się ukazać w gdyńskiej „Blizie”.
3 Paula J. Wojtacka, John O’Donohue – mistyk, poeta i filozof w Westminster Abbey, „Gazeta Niedzielna” (Londyn), rok 57, nr 5 (2948) 2005, s. 5.
4 J.w.
5 Jan Sochoń, Cielesne i duchowe w malarstwie księdza Witolda Urbanowicza; w: Witold Urbanowicz (album wydany z okazji wystawy w Muzeum Okręgowym), Suwałki 2017, s. 124.
6 Jan Wiktor Sienkiewicz, Witold Urbanowicz. Polski artysta w Paryżu, j.w., s. 120.
7 Paweł Huelle, Ksiądz Witek, j.w., s. 231.
8 J.w., s. 230.
9 List z 11 maja 1965 roku.
10 J.w.
11 Relacja Witolda Urbanowicza.
12 J.w.
13 Opinia Stefana Kisielewskiego wypowiedziana w maju 1991 roku.
14 Rozmowa Pawła Jocza z Witoldem Urbanowiczem miała miejsce w mieszkaniu księdza Urbanowicza, w domu przy rue Surcouf w Paryżu.
15 John O’Donohue, Anam Cara. Duchowa mądrość celtyckiego świata, przełożył Jerzy Morka, Łódź-Wrocław 2004, s. 127.
16 J.w., s. 128.
17 Alexandre Pietrzyk, Idźcie do artystów. O szaleńcu kolorów, w: „Acta Regionalis”, Paryż, nr I/2018, s. 43-48.
18 Album wydany w 2011 roku przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego w Warszawie nosił tytuł Witold Urbanowicz. Artysta nienasycony / Artiste irrassasié.
19 Stanisław Stawicki, Witold Urbanowicz. Nienasycony, w: „Recogito” (recogito.eu), rok XXI, maj 2020.
Recogito, rok XXI, maj 2020