Ponoć większość ludzi umiera nad ranem, tj. między godziną trzecią a piątą. Również matki stwierdzają, że o tej porze najczęściej budzą się małe dzieci. Dzieje się tak być może dlatego, iż sprawność ludzkiego organizmu jest wówczas najmniejsza. Ciekawe, że właśnie wtedy dokonała się, ukazana w dzisiejszym fragmencie Ewangelii, próba wiary apostołów. Faktycznie, Jezus przyszedł do nich po wodzie o czwartej nad ranem. Ewangelista podaje: „o czwartej straży nocnej, gdy łódź była miotana falami”.
On nie chodzi po wodzie dla własnego „widzi-mi-się”. Przychodzi natomiast do nas zawsze wtedy, gdy jesteśmy „miotani”, tzn. gdy spotykają nas przeciwności. Tylko że my w takim położeniu jesteśmy bardzo oporni w rozpoznaniu Go. A kiedy Go w końcu rozpoznamy, to i tak skupiamy się dalej na przeciwnościach, niż na Nim. I to jest chyba źródłem naszych niepowodzeń. W rzeczy samej, Ewangelista Mateusz relacjonuje, że „nie poznali Go”. Wydawał się im upiorem, a przecież był zbawcą. Ale czy można się dziwić, że najpierw była trwoga, zanim przyszło uspokojenie? Nie każdy potrafi przecież rozpoznać Boga w chwili, w której wydaje się, że to właśnie On nas opuścił!
Otóż, doświadczenia tego typu, moi Drodzy, powinny nas prowadzić do świadomości, że ja nie jestem reżyserem mego życia; że moja siła przeżycia i wytrwania wypływa z jakiegoś o wiele głębszego źródła niż li tylko moje mięśnie, moja inteligencja czy moja wola! Warto się wtedy temu źródłu całkowicie oddać i „przełączyć się na Boga”. Jemu przekazać ster! Tak jak uczynił to Piotr. Obyty z morzem rybak nie próbował wtedy pływać. A tonąc, wiedział do kogo się zwrócić. Istnieją bowiem w naszym życiu „momenty graniczne”, tzn. momenty, kiedy człowiek dochodzi do granic swych możliwości. Jeśli nie chce rezygnować, musi „przełączyć się na Boga”; całkowicie się mu oddać.
Martin Buber, w książce Zaćmienie Boga, komentuje zwątpienie angielskiego filozofa Alfreda North Whiteheada, który nie mógł pogodzić Boga bojaźni, znanego ze Starego Testamentu, z Bogiem miłości, jaki się objawił w Jezusie Chrystusie. Buber zauważa, że Whitehead zupełnie nie uchwycił ważności konceptu „bojaźni Bożej”, która jest początkiem mądrości. „Początkiem, ale nie końcem – pisze Buber. Kto zaczyna od miłości, nie odczuwając przedtem bojaźni, ten miłuje bożka, a nie rzeczywistego Boga, który na początku jest niezrozumiały i przerażający. Miłość bez szacunku staje się zuchwałą, bezczelnością”.
To prawda, duch epoki, w której żyjemy, wymusza na nas wyobrażenie Boga, który jedynie się uśmiecha i czule narruje przypowieści. Ale jest to obraz uformowany naszymi potrzebami, na przykład potrzebą tłumienia lęków. A przecież Bóg nas nie straszy dla zabawy albo wymuszenia czołobitności. Jeśli niekiedy używa swej potęgi, to tylko dlatego, aby nas uratować. A ta, choć zbawienna, przeraża! W rzeczy samej, uczniowie bali się dopóki był dla nich tylko obrazem. Przestali się bać, gdy do nich przemówił!
I jeszcze jedno. Stare łacińskie przysłowie mówi, że „morze uczy modlitwy”. Faktycznie, w godzinach krańcowego zagrożenia, gdy na przykład woda szaleje (morze, jezioro, rzeka…), człowiek woła do Boga: „Jak trwoga, to do Boga”. Inaczej mówiąc, gdy trzeba ratować własną skórę, człowiek prędko przypomina sobie o Bogu. I co ciekawe, wzywa Go nawet ten, kto przez całe życie chwalił się swą bezbożnością. Wychodzi na to, że ateizm to po prostu luksusowa iluzja, na którą mogą sobie pozwolić jedynie ci, którzy nie zaznali prawdziwego nieszczęścia.
Do przeżycia sytuacji granicznej można też podejść i ją opisać językiem nauki. W czasach współczesnych uznaliśmy wyższość opisu naukowego. Ale czy ów opis jest w stanie wyczerpać „całość”, tzn. przekazać całą głębię naszego doświadczenia?
Otóż myślę, że jeśli nie użyjemy do odtworzenia tego typu „granicznych przeżyć” języka wiary, wiele gubimy po drodze, na przykład uczucie wdzięczności. Normalnie bowiem wdzięczność zalewa człowieka po takim przeżyciu. I to ona czyni z całego zdarzenia głębokie i cenne doświadczenie. Tego, że człowiek – przynajmniej na chwilę – po czymś takim zacznie cenić sobie życie jako nieoczywisty dar i że ma bardzo silną potrzebę „podziękowania”, nie tylko za fakt ocalenia, ale i za życie w ogóle – nie można wyrazić pełniej niż językiem wiary. I oby tak było w życiu każdego z nas.
Stanisław STAWICKI
Kowal, 8 sierpnia 2020 roku
Ks. Stanisław Stawicki. Pallotyn. Urodził się w 1956 roku w Kowalu. Wyższe Seminarium Duchowne w Ołtarzewie ukończył w 1982 i w tym samym roku przyjął święcenia kapłańskie. Przez wiele lat pracował na misjach w Rwandzie i Kamerunie (1983-1999), gdzie pełnił stanowisko mistrza nowicjatu (1990-1999). W roku 2003 na Wydziale Teologicznym jezuickiego Centre Sèvres w Paryżu obronił swoją pracę doktorską Współdziałanie. Pasja życia. Życie i działalność Wincentego Pallottiego (1795-1850), założyciela Zjednoczenia Apostolstwa Katolickiego. Przez trzy lata (do października 2011 roku) prowadził Międzynarodowe Centrum Formacji Pallotyńskiej „Cenacolo” przy Via Ferrari w Rzymie. W kwietniu 2012 roku został dyrektorem Pallotyńskiego Centrum Formacyjnego „Genezaret” w Gomie (Demokratyczna Republika Konga). W latach 2014-2017 był sekretarzem Zarządu Prowincji Chrystusa Króla w Warszawie. Od 2017 roku jest kustoszem kościoła Santissimo Salvatore in Onda w Rzymie.
Recogito, rok XXI, sierpień 2020