Więcej nas przyszło pożegnać Go, niż przychodziło witać, więcej nas dzisiaj słucha słów o Nim, niż słuchało, gdy sam mówił. Miał swoich wiernych, których było mniej nawet niż wszystkich wiernych polskiego Kościoła i o wiele mniej niż wszystkich Polaków. Kiedy został arcybiskupem gnieźnieńskim i warszawskim, i Prymasem Polski, dzieliliśmy się na tych, co nie wyobrażali sobie w ogóle życia w tak zwanej nowej rzeczywistości i sądzili, że albo to wszystko skończy się nowym, powszechnym kataklizmem, albo my sami musimy zginąć, oraz na tych co z kolei nie umieli sobie wyobrazić polskiego życia nadal takim, jakie ukształtowało się w ciągu wieków, i sądzili, że trzeba w nim zmienić wszystko: strukturę gospodarki i gleby, kształt społecznej budowy, krajobraz wsi i miast, styl kultury, kierunek rozwoju, związki z innymi kulturami, język, obyczaj, kodeks moralny. Dla pierwszych Prymas był przywódcą, dla drugich widmem. Jak ten podział przebiegał? Ani wedle klasowych granic, ani wedle pokoleń, ani wedle światopoglądów (bo wszystkie zostały zafałszowane), i w ogóle nie wedle racji, nie wedle argumentów, lecz wedle instynktów i wedle charakterów. I to wcale nie znaczy, że ludzie o gorszych charakterach poparli zaraz „nową rzeczywistość” i znaleźli sobie w niej szybko miejsce dla siebie, a ci o lepszych trwali w oporze. Albo że głupsi polecieli za hasłami propagandy, a mądrzejsi potrafili się oprzeć. Nie, wcale nie. Przeciwnie, we wszystkich środowiskach ludzie wyróżniający się inteligencją, żywością, chłonnością optowali za nowością, bo ich pociągała, i instynktownie szukali pola do działania i do popisu. Stanowili mniejszość, ale mniejszość aktywną w takiej mniej więcej proporcji, w jakiej zwykle środowisko i grupy społeczne dzielą się na ludzi aktywnych i… czekających. Prymas Wyszyński stał się jej rzecznikiem, jej wyrazicielem. Biegli za nim, gromadzili się wokół Niego, słuchali Go. „Niech żyje” – rozbrzmiewały nieskładne głosy u wrót kościołów, do których przybywał, i pobożne dusze, cisi, odtrąceni ludzie garnęli się do całowania Jego rąk. Mówił do nich: „Dzieci Boże”, albo „moje Dzieci”. Aktywna mniejszość wzruszała ramionami.
Gdy umarł, szliśmy przez cztery dni i cztery noce do Jego trumny. Młodzi i starzy, zdolni i niezdolni, ci, co porobili kariery, i ci, co ich nie porobili, skrzywdzeni i krzywdziciele, pobożni i niepobożni, racjonaliści i mistycy, ekstremiści i umiarkowani. Tak jak na trasie przejazdów Papieża, trasę żałobnego konduktu pokryły kwiaty. Te same co wtedy majowe kwiaty więdły na rozgrzanym albo zlanym deszczem asfalcie. Padał rzęsisty deszcz, kiedy Go wynoszono z domu, i tłum stał na tym deszczu, czekając. Deszcz padał przez następną noc i następny dzień, a tłum pod parasolami posuwał się krok za krokiem od kolumny Zygmunta, wzdłuż kościoła Świętej Anny, Res sacra miser, i Dziekanki w stronę kościoła seminaryjnego. Kwiaty pokryły prezbiterium, balaski, wszystkie boczne ołtarze, ławy, wnęki. Pośród nich stała jasna, surowa trumna bez jednego na niej kwiatu, tylko ukoronowana tym czerwonym biretem, na którego widok, gdy pojawił się nad ludzkimi głowami, zrywały się kiedyś oklaski i okrzyki.
I znów na placu Zwycięstwa wzniósł się krzyż – ten sam, co w czerwcu 1979 roku – z tą samą czerwoną stułą kapłańską przewieszoną przez ramiona i z wizerunkiem Matki Bożej Częstochowskiej u podstawy. I tłum wypełnił tę samą co wtedy przestrzeń.
Ale inny tłum. Nie tak karny, jak wtedy. Nie ujęty w kwadraty, nie zapędzony za bariery, nie zaopatrzony w karty wstępu, nie wyselekcjonowany przez proboszczów, nie przymuszony do trwania w miejscu – tłum żywiołowy, ruchliwy, różnoraki. Ktoś klęczy na bruku, ktoś włazi drugiemu na ramiona, ktoś wdział żałobę, ktoś rozchełstany. Ktoś przyjmuje Komunię świętą, ktoś obok pije coca-colę. Przyjezdni z daleka z walizkami u stóp, uroczyście ubrane rodziny w niedzielnej i pogrzebowej powadze i ciekawscy przechodnie, którzy pokręcą się i pójdą. Młodzi, skupieni, którzy przyszli z wyboru i zastanowienia albo manifestować coś, świadczyć czemuś, z transparentami lub z napisami na koszulkach, i młodzi rozigrani, których trzeba uspokajać. Żołnierze na przepustkach – jeden zagapił się tak, że nawet czapki nie zdjął, aż dopiero gdy ludzie wokoło poklękali, zorientował się, że jest na Mszy, i odsłonił prędko krótko ostrzyżoną, rekrucką głowę.
Tłum przedziwnie swobodny i pewny siebie. Już nie zdziwiony tym, że na placu wojskowych odpraw, na tle hoteli wzniósł się krzyż, że rządzi nim ochotnicza straż, która okazuje się sprawna, że z gigantofonów, z których zwykle płyną marsze i hasła polityczne, rozlegają się pieśni kościelne, słowa modlitw i kazań; tłum, dla którego Msza, i to polowa Msza, stała się elementem społecznego rytuału, bo się w ciągu tych paru miesięcy skojarzyła ze wszystkimi wydarzeniami publicznego życia; tłum oswojony z własną wolnością, który nie zdumiewa się tak nad każdym słowem, jak wtedy gdy z tego miejsca przemawiał Jan Paweł II i kiedy raz po raz po placu Zwycięstwa przetaczały się fale oklasków, w których Polacy po raz pierwszy bodaj dali znać, że chcą, aby do nich mówić inaczej, niż dotychczas mówiono.
Dziś już się tak nie zachwycamy manifestacją naszej godności i jej zewnętrznym wyrazem. To już oczywiste. Więc tłum nie zamiera, nie czeka na każde słowo następne. Jest ciekawski i niecierpliwy. Nie skupia się już na jednej postaci, jak wtedy na Papieżu, ani nawet na tej trumnie, lecz uwagę przenosi z wieńca na wieniec – od kogo? – z transparentu na transparent – co piszą? – z delegacji na delegację – ci w żółtych kaskach to stoczniowcy, to hutnicy, to strażacy, to górnicy, to górale z Sącza, a to z Żywca, to Wałęsa, a to Kułaj, to kardynał, a to pop, to jakiś „Amerykanin”, a to Rakowski.
Pogodny tłum. Nawet biskupi, kanonicy, rektorzy zgromadzeni przed zamkniętymi drzwiami kościoła karmelitańskiego gawędzą swobodnie i milkną dopiero wtedy, i do tych drzwi zwracają się twarzami, gdy wejdą za nie kardynałowie i gdy stamtąd przenikać zaczyna powaga liturgii.
I milknie wtedy rozgadany tłum. Cisza. W drzewach otaczających pomnik Mickiewicza gwiżdżą kosy. Naraz z głośników daleko, na placu Zwycięstwa, gdzie zgromadzone tłumy czekały i długo jeszcze miały czekać na rozpoczęcie Mszy, rozległa się maryjna pieśń. Przeniosła się na Krakowskie Przedmieście i jak wiatr przyleciała aż tu, na placyk przed zamkniętym kościołem, i uderzyła o nie jakby nie w porę, nie po myśli odprawiającego się tam rytuału żałobnego, pieśń z częstochowskich pielgrzymek, z majowych nabożeństw, z maryjnych odpustów: „Królowej Anielskiej śpiewajmy…”
Wtedy właśnie odezwały się dzwony. Za chwilę trumna z czerwonym biretem była tuż, na wyciągnięcie ręki. I wyciągnęły się ku niej ręce, aby jej dotknąć.
Chrystus zmartwychwstan jest
Nam na przykład dan jest
Że mamy zmartwychpowstać
Z Panem Bogiem królować, alleluja
– śpiewa teraz Krakowskie Przedmieście, Królewska, Plac Zwycięstwa, Wierzbowa i Trębacka. Jak na rezurekcję. I w białych ornatach kroczą koncelebransi.
Pogodny pogrzeb. Niby procesja – jedna z wielu, jakie zmarły ksiądz Prymas prowadził po ulicach Warszawy czy Gniezna, czy po wałach Jasnej Góry. Procesja dziękczynna – zbiorowe podziękowanie, które za życia nie mogło się w tej skali wyrazić, bo jak? Tryumf na skalę taką, jaką urządzono wracającemu do kraju Papieżowi, a który trudno było zgotować Prymasowi, póki żył. No bo jak?
A tryumf polegał na tym, że w ciągu tych trzydziestu lat Jego pasterzowania dzielące nas granice ułożyły się na nowo, i to tak, jak chciał. Chciał, aby prawość i mądrość znalazły się w Ojczyźnie po stronie odnowy życia społecznego, czyli aby odnowa była w duchu prawości i mądrości, a nie przeciw nim. Chciał, aby po stronie prawości i mądrości znalazło się pokolenie młode. I chciał, aby to co prawe i mądre, to co nowe i młode było oczywiste, jasne, dla wszystkich zrozumiałe. To znaczy, że budując nie wolno psuć, że odnawiając nie wolno niszczyć, że nie ma ludzi, myśli, książek niepotrzebnych, że naród i jego historia są całością, której nie wolno dzielić, że podstawą życia społecznego jest godność każdego człowieka, bo każdy jest „Dzieckiem Bożym”, że wartością najwyższą charakteru jest wierność, której nadał imię, postać i oblicze Maryi z Częstochowy, aby wiadomo było każdemu, że ma to być wierność na miarę matczyną. Do tego dążył i to osiągnął. Dlatego ten pogrzeb był manifestacją narodu skupionego wokół tych prawd oczywistych, które zmarły Prymas powtarzał od trzydziestu trzech lat uparcie, najpierw tym swoim cichym, zalęknionym, wiernym garstkom, które odnajdywał na szlakach swych pasterskich wędrówek, potem coraz większym, co raz aktywniejszym i coraz młodszym tłumom, które słuchały Go, wtedy gdy wzywał do wytrwałości i odwagi i wtedy gdy wzywał do umiaru i roztropności, i które otoczyły Go, gdy odchodził na zawsze. Tłumy młode, więc niecierpliwe i pogodne, więc pewne siebie i dumne z siebie, bo poza słowem, które dziś mogą usłyszeć lub wypowiedzieć otwarcie, mają już związki, statuty, prawa, gwarancje. Bo te wartości Jego przesłania – godność, wierność – przeoblekały się dziś w kształt faktów społecznych. Więc Go odprowadzały tłumy już nie tylko w chuścinach i maciejówkach jak kiedyś, lecz w kaskach, pióropuszach, w czapkach studenckich, ze sztandarami wyciągniętymi ze schowków, poczerniałymi i ze sztandarami nowiutkimi, spod igły. I z transparentami, z których jeden, niesiony przed trumną, brzmiał przedziwnie wesoło: „Taki Prymas trafia się raz na 1000 lat!”
Jak na jubileusz. Albo urodziny.
Andrzej KIJOWSKI
Andrzej Kijowski (1928-1985) Polski krytyk literacki, eseista, prozaik. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Debiutował w prasie w roku 1950. Pracował w redakcji krakowskiego „Życia Literackiego” (1951-1954), następnie w Warszawie (od 1958 roku) w zespole redakcyjnym miesięcznika „Twórczość”. Po 1970 roku felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował zbiory opowiadań: Diabeł, anioł i chłop (1955) Pięć opowiadań (1957), Dyrygent i inne opowiadania (1983)). Jest autorem powieści: Oskarżony (1958), Szyfry 1962), Pseudonimy (1962), Dziecko przez ptaka przyniesione (1968), Grenadier Król (1970). Napisał felietony i eseje literackie: Różowe i czarne (1957), Arcydzieło nieznane (1963), Miniatury krytyczne (1965), Szósta dekada (1970), esej historyczny Listopadowy wieczór (1972). Zrealizowane scenariusze filmowe: Szyfry (Wojciech Has, 1965), Wesele (Andrzej Wajda, 1972), Pasja (wspólnie z E. Żebrowskim, reż. Styanisław Różewicz, 1978). Zbiory krytycznoliterackie: Różowe i czarne (1957), Arcydzieło nieznane (1964), Szósta dekada (1972). Monografia popularna Maria Dąbrowska (1964). Publicystyka: Sezon w Paryżu (1962), Podróż na najdalszy Zachód (1982). Esej O dobrym Naczelniku i niezłomnym Rycerzu (1984).
Archiwum / „Nasza Rodzina”, nr 5 (512) 1987, s. 22-24.