Rozmowy z umarłymi (39)

Karl Dedecius, Maciej Niemiec i Paweł Jocz (Darmstadt, 1996) ©.Marek Wittbrot

20 maja 2021 roku Karl Dedecius skończyłby sto lat. 26 lutego minęło pięć lat od jego śmierci. Był Niemcem, którego przodkowie pochodzili z czeskich Sudetów i osiedlili się w Łodzi. Miał za sobą przymusowe wcielenie do Wehrmachtu i sowiecką niewolę. Dostał się do niej po klęsce pod Stalingradem. Wcześniej został ciężko ranny. Przez lata pracował jako agent towarzystwa ubezpieczeniowego Allianz we Frankfurcie nad Menem i, po godzinach, poświęcał się nietypowemu hobby. Pozostawił po sobie mnóstwo przełożonych z polskiego i rosyjskiego kanonicznych lektur. W 1980 stworzył Deutsches Polen-Institut w Darmstadt.

Powołując się na opowiadanie Karela Čapka wyjaśnił kiedyś, iż przekładanie książek jest dla niego nadawaniem imienia, czynieniem znanym i zrozumiałym tego, co obce, a więc – w potocznym mniemaniu – niezasługujące na zainteresowanie, namysł, a często prawo do istnienia. Zdawał sobie sprawę, iż każde społeczeństwo, im bardziej jest homogeniczne, tym łatwiej ulega uprzedzeniom, a niekiedy wpływowym i niebezpiecznym psychopatom. I że cena za takie zauroczenie bywa bardzo wysoka.   

Jeśli zdarzają się w życiu niezapomniane daty, trudno by pominąć 21 i 22 lipca 1996 roku. Kilka dni wcześniej Paweł Jocz wymyślił wyjazd do… Karla. Z – jak było w planie – szybkiego wypadu zrobiła się dwudniowa wyprawa. I – jak często zdarzało się Pawłowi – prosta droga zamieniła się w okrężną, zaś szczytny zamiar okazał się jednym z wielu epizodów. Na trasie do Darmstadt, w którą wyruszył także Maciej Niemiec, pojawiły się zaskakujące zmiany kierunku i nieoczekiwane postoje. Pierwszy wypadł nieopodal Gandawy, przed przydrożną knajpą. Paweł udał się do niej na kilka minut. Wrócił nie sam, po godzinie. Potem była wizyta u jego kumpli, Flamanda i Irlandczyka – jak się okazało – smakoszów piwa. Inspekcja Solidarności Ludów, grupy rzeźbiarskiej powstałej w Wielsbeke w 1985 roku, rozpoczęła się dopiero o zmroku. Jazda przez Belgię i Luksemburg zakończyła się o drugiej w nocy. Nocleg w hotelu, przy głównym placu stolicy Wielkiego Księstwa przeciągnął się prawie do południa. Wizyta u zaprzyjaźnionych restauratorów, a właściwie oczekiwanie na kierowcę, który nagle doszedł do wniosku, że musi mile zaskoczyć jedną ze swoich muz, zabrała kolejną godzinę. Odwiedziny dobiegły końca długo po czasie, więc start do finałowego etapu znowu rozminął się z ambitnymi założeniami.

Mimo półtoragodzinnego – jeśliby wziąć pod uwagę jedynie trzecie, dokonane z budki telefonicznej pod Trewirem przełożenie terminu – a tak naprawdę dwudniowego opóźnienia, mimo beztroski w podejściu do kogoś, kto szanuje swój czas, wizyta przy Alexandraweg 28 okazała się nadzwyczaj miła. Pan Karl nie zdradzał najmniejszych oznak poirytowania ani nie zamierzał nikomu wypominać, że savoir-vivre obowiązuje również artystów. Co więcej, przyznał się, iż – znając Pawła – był na taki scenariusz przygotowany. Zgodził się porównać gipsowy prototyp – jak to określił jego autor – ze swoją czachą i obgadać skomplikowany proces twórczy oraz przedłużyć termin jego uwieńczenia, tj. wykonania odlewu w brązie. De facto rzeźbiarski portret miał być gotowy dwa miesiące wcześniej, na siedemdziesiąte piąte urodziny honorowego obywatela Łodzi. Po pogawędce przy stole Dedecius oprowadził wszystkich po Niemiecko-Polskim Instytucie. Pokazał też część zbiorów, do których Maciej, wyraźnie przekonany, iż jego obecność i zasługi nie są wystarczająco udokumentowane, postanowił dołożyć swoje zdjęcie z młodości.

Gdy Maciej i Paweł próbowali dyrektorowi niezwykłej niemiecko-polskiej placówki przekazać jak najwięcej twórczych uwag, w tym swoje poglądy na świat, sztukę i poezję, swoje trzy „grosze” trudno było wtrącać. Okazja do bezpośredniej rozmowy nadarzyła się więc dopiero w samochodzie, w drodze spod instytutu w Darmstadt do Dworca Głównego we Frankfurcie nad Menem. Dedecius sam zaproponował podwiezienie, bo – jak zapewnił – i tak musi udać się północ. Z kolei niezdecydowanych, debatujących do ostatniej chwili Macieja i Pawła, czy mają udać się do Bonn, czy też ruszyć na Berlin, uspokoił, że podprowadzi ich w kierunku, jaki wybiorą. Zdecydowali się w końcu na stolicę zjednoczonych Niemiec. Plan był taki, że on pojedzie pierwszy i w odpowiednim momencie zasygnalizuje światłami, iż mają zjechać z jednej na drugą autostradę. Już na trasie, patrząc w górne i boczne lusterka, nie mógł się nadziwić, że zasłaniając rozłożoną ogromną mapą część przedniej szyby ograniczają sobie widoczność. Drugim zaskoczeniem była konieczność niebezpiecznego ograniczania prędkości. Paweł prowadzący samochód wlókł się niemiłosiernie, sądząc zapewne, że jadąc wolniej nie przegapi zjazdu. Karl zdecydował, że należy przerwać szaloną jazdę. Nie dał się zdenerwować. Był za to mocno rozbawiony. Na pierwszej wysepce wytłumaczył spokojnie, iż niespokojne zachowanie na autostradzie niczemu dobremu się nie przysłuży. I że wcześniejsze ustalenia pozostają w mocy. Zapewnił, że zjazd na Berlin nikomu nie ucieknie z pola widzenia. Drugie serdeczne pożegnanie oraz dodatkowe instrukcje poskutkowały. Po rozjechaniu się i straceniu Pawła i Macieja z oczu Dedecius powrócił do tematu działalności instytutu, który właściwie przestał się mieścić w swoich murach.

Istnieją osoby, w obliczu których z miejsca znikają wszelkie bariery. Trudno zazwyczaj sądzić po jednym jedynym bezpośrednim kontakcie, jakie są czyjeś preferencje, ale w przypadku Karla Dedeciusa trudno było mieć wątpliwości, że chodzi mu o znacznie więcej – niż pokonywanie językowych barier. W drodze z Darmstadt do Frankfurtu nad Menem nie nawiązał ani słowem do ośmiu lat spędzonych w sowieckiej niewoli, nie powoływał się na swoje cierpienia ani nie podnosił swoich zasług. Nie twierdził też, że spłaca jakiś dług albo chce odkupić winy swojego narodu. Skłonny byłby raczej przyznać, co zresztą wynikało z jego narracji, że takie inicjatywy jak działalność niemiecko-polskiego domu, to kropla w morzu potrzeb. Im więcej jednak takich kropel albo – inaczej mówiąc – światełek w tunelu, tym większa jest szansa, iż – nie tyle znowu komuś coś się nie poprzestawia w mózgu, lecz że ktoś taki nie zdoła pociągnąć za sobą otępiałych, otumanionych ludzi.    

Dodatkowym akordem i – w pewnym sensie – finałem spotkania z najbardziej chyba zasłużonym tłumaczem literatury polskiej w Niemczech okazało się sympozjum na Sorbonie, poświęcone między innymi dokonaniom Dedeciusa. Pewnego pięknego dnia, równie spontanicznie jak zawsze, Paweł Jocz pojawił się na rue Surcouf i, polecając wsiąść do samochodu, obiecał, iż zaraz wyjawi, w czym rzecz. Okazało się, że potrzebuje tragarza, a właściwie kogoś, kto w odpowiednim momencie wkroczy do amfiteatru paryskiej uczelni i na proscenium, na prezydencjalnym stole postawi rzeźbę, która do lekkich raczej nie należała. U wejścia do budynku przy rue de la Sorbonne, w drzwiach prowadzących do przedsionka sali obrad, napatoczył się Stefan Meller, ambasador RP w Paryżu. I ledwie zdołał się Pawłowi wywinąć, uprzejmie tłumacząc, iż chętnie by pomógł wnieść rzeźbę i wspomógł swoim głosem, ale dopiero co przemawiał, a przed sobą ma następne spotkanie i niestety musi się spieszyć, bo już jest spóźniony. Nie było rady, trzeba było się obejść bez potężnego, dyplomatycznego wsparcia. Gdy wreszcie, po dłuższym wyczekiwaniu na jakiś antrakt, Paweł dał znać, iż należy przystąpić do dzieła, członkowie prezydium patrzyli zadziwieni, co się dzieje i skąd na sali takie zamieszanie oraz ogólny aplauz. Nim Paweł zdołał wytłumaczyć przewodniczącej uczonego gremium, o co chodzi, głowa Dedeciusa z brązu stała na stole. Szybkie usunięcie się w cień, schowanie się pośród licznego audytorium, wydało się najrozsądniejszym rozwiązaniem. Nietrudno było sobie uświadomić, iż Paweł nikogo nie uprzedził o swych szlachetnym zamiarze uhonorowania łodzianina z Hesji. I że wtargnięcie z ciężkim pakunkiem, bez pytania kogokolwiek o zgodę, mogło być potraktowane jak napaść. Na szczęście nietypowy performance nie został uznany za terrorystyczny atak, zaś zgoda na pozostawienie podobizny tłumacza na honorowym miejscu w pełni usatysfakcjonowało jej autora. Paweł później żył tylko tym, jakie będą echa – jak sam to ujął – położenia znaczącego akcentu pod obrady paryskiego sympozjum i – co najważniejsze – czy dotrą one na Alexandraweg 28 w Darmstadt, do Karla Dedeciusa.  

20/05/2021

Marek WITTBROT

Marek Wittbrot – w latach 1991-1999 prowadził „Naszą Rodzinę”, obecnie zaś jest redaktorem „Recogito”.

Recogito, rok XXI, maj 2021