Tym razem przejechałam cały kraj od wschodu na zachód z małym odbiciem na południe. Towarzystwo miałam najlepsze z dotychczasowych, ludzie otwarci, chłonni wiedzy, z ogromnym poczuciem humoru i dystansem. Podczas licznych wędrówek po Himalajach, wsiach i miasteczkach oczyściłam umysł, czułam jak z każdym dniem na powrót staję się silniejsza i rozumiejąca, że są sytuacje, na które nie mam wpływu, więc nie pozostaje nic innego, jak tylko je zaakceptować.
Nie da się go do niczego przyrównać, to twór zindywidualizowany do cna, odmienny od wszystkiego, co dotychczas widziałam. Chociaż nie pierwszy raz tam pojechałam, po raz pierwszy miałam okazję przejechać cały kraj od wschodu na zachód z małym odbiciem na południe. Państwo jest maleńkie, wielkości mniej więcej Szwajcarii i rozciąga się na pasie Himalajów. Na północy więc ośnieżone siedmiotysięczniki, w centrum góry nieco niższe i rozległe, płaskie jak stół, doliny z tarasowymi polami ryżu, a na południu pogórze i klimat tropikalny. Do tego barwna architektura, ale tylko tradycyjna, bo tak wynika z ustawy. Nie uświadczysz więc betonu i szkła, wieżowców i innych paskudztw w stylu tzw. nowoczesnej substancji architektonicznej. W godzinach pracy – co również z ustawy wynika – mieszkańcy chadzają w ubraniach narodowych. Kobiety w zdobnych kirach, mężczyźni w gho, plasujących się formą pomiędzy kimonem a strojem tybetańskim. Są też w centrum kraju w regionie Bhumtang pewne niezwykłości, jak malowane na fasadach fallusy. Związane są z Drukpą Kunlejem, tybetańskim lamą, który przywędrował do Bhutanu i jak chcą legendy, walczył z demonami swoim „Płomiennym Piorunem Mądrości”. Kunlej to postać historyczna, mówi się o nim „szalony jogin”, albowiem nauczał w niekonwencjonalny sposób (głównie szokując). Takim też niekonwencjonalnym narodem są Bhutańczycy. Jedną z ich cech, jeśli mogę to tak nazwać, jest brak „kompleksu białego człowieka” (to mój termin, nie naukowy). To taka dualna postawa, łącząca służalczość i karność z antypatią względem białego, co ma związek z czasami kolonialnymi i ciągnie się za pewnymi nacjami jak ogon, np. w Indiach czy Kambodży tego można doświadczyć. W sierpniu nawet, będąc w Delhi, rozmawiałam z pewną filozofką z tamtejszego uniwersytetu, z którą podzieliłam się tą refleksją. Stwierdziła od razu, że dokładnie tak jest i co więcej, to się też przekłada na stosunki w relacjach Hindus – Hindus, a co – dla odmiany – wynika z kolonializmu, systemu kastowego oraz religii. Skomplikowana sprawa. W pewnej mierze jest w to uwikłany Bhutan, bardzo zależny od Indii, gdyż te sponsorują 1/4 budżetu ich państwa. O ile nie przekłada się to na mentalność, przekłada się na stosunki międzynarodowe, krachy gospodarcze itd. W tej chwili Bhutan ma na pieńku z Chinami, które usiłują podebrać im trochę terytorium na północy… Metr po metrze przesuwane są granice (to samo dzieje się w Indiach północnych). A pamiętając o zakusach braci chińskiej względem Tybetu, spodziewać się można pewnego zagrożenia. Odnośnie Tybetu… Był tam w zeszłym miesiącu mój przyjaciel. Powiedział mi po powrocie, że tkanka tybetańska zastępowana jest stonką chińską i że zdarzyło mu się kilka razu po prostu zapłakać. I na koniec… są zwolennicy i przeciwnicy bhutańskiej polityki, zwłaszcza tej turystycznej. Aby wjechać do kraju, należy opłacić z góry pobyt. Dniówka 250 USD (w tym jest hotel, jedzenie, transport, przewodnik etc.) + przeloty. Podróżować można tylko z bhutańskim przewodnikiem. Turystyki indywidualnej nie ma. Przeciwnicy drą paszczę, że to trąci tyranią, bo jakim prawem odmawia się ludziom podróżowania na własną rękę, i że Bhutan to raj, owszem, ale dla wybranych, że pewnie mają coś do ukrycia. Tyle, że raj zawsze jest dla wybranych, a prawo… Prawo jest takie, jakie wydaje się Bhutańczykom właściwe i nie ma powodu, by je dostosowywać do pragnień przeciętnego turysty, który pieni się, chociaż o samym kraju wie niewiele.
*
W samolocie na trasie Mumbaj – Paryż klimatyzacja szalała, rozkręcona chyba na „full”, co bardzo szybko odbiło się na moim zdrowiu. Zaczęło się od bólu gardła, a skończyło na dreszczach, katarze i zaczątkach kaszlu. Cały więc pobyt w Paryżu ograniczył się do leżenia na fotelu, skubania bagietki i popijania herbaty, żeby się rozgrzać. Tak więc znalazłam się prawie w Paryżu. Chociaż „prawie” – jak chce pewna reklama – robi dużą różnicę.
A podróż… Podróż mieliśmy wspaniałą i z niespodziankami. Zaczęło się od zagubionych bagaży głównych, w których prócz mało istotnych dla nas ciuchów (zawsze można dokupić na miejscu), były prezenty dla naszego przyjaciela dziennikarza, mieszkającego w Delhi – kasze, musztardy i inne wynalazki, niedostępne w Indiach. W Kaszmirze z kolei okazało się, że nie możemy wypłacać pieniędzy z ATM-ów i ze względów bezpieczeństwa nie działają połączenia międzynarodowe (telefony więc stają się zbędne). Szczęściem kredytowe działają, więc przesłaliśmy w hotelu pewną kwotę, otrzymując gotówkę. Następnie kierowca – szaleniec, pijus i oszust – który miał nas zawieźć do Ladakhu. Po drodze wyczyniał takie cyrki, jak choćby popisowy numer z wchodzeniem w ostry zakręt mając 80 km/h na budziku (a dodam, że tam po jednej lub obu stronach drogi są po prostu przepaście), usilne próby karmienia mnie ryżem podawanym brudnymi łapami (niezły sposób na podryw) itd. itp. Koniec końców pozbyliśmy się dziada po przebyciu 2/3 trasy, chociaż nie obyło się bez przepychanek. Zatrzymaliśmy się w maleńkiej wiosce Lamayuru, którą pamiętam z poprzedniego wyjazdu. Wioska typowo ladhakijska z bielonymi domami, wokół których zielone poletka tarasowe, i starym klasztorem buddyjskim posadowionym na stromym wzgórzu. W tamtych okolicach hoteli nie ma, ale są home stay’e. W tych pięknych prywatnych domach można wynająć niedrogie pokoje, poznać bliżej obyczaje mieszkańców. Tam poznaliśmy przemiłą starszą parę indyjsko-angielską, Sunnitę i Roba i uroczego młodego Japończyka, który zarzekał się, że nie potrafi tańczyć (koniec końców zatańczył z właścicielem domostwa ku uciesze zebranych). I gdy wydawało się już, że to koniec niemiłych przygód, okazało się, że Rob ma zaczątki AMS, co jest bardzo niebezpieczne i może się skończyć nawet śmiercią (widziałam już taki przypadek właśnie w Himalajach). No i się zaczęło! Żona Roba wpadła w panikę, rozłożyła się emocjonalnie, nie była w stanie wykonać żadnego sensownego ruchu. Ze Sławkiem zorganizowaliśmy dżipa, który miał nas zawieźć do stolicy Ladakhu, gdzie jest jedyny w regionie szpital specjalistyczny. Po drodze Rob stracił przytomność, więc zrobiliśmy krótki przystanek w wiosce Basgo, gdzie wiele lat temu robiłam fotoreportaż o jednej z najznamienitszych rodzin w regionie. To rodzina z powiązaniami królewskimi, rodzina wielkich artystów, znanych nawet w dalekim Tybecie. Obiecałam im wówczas, że jeśli kiedyś jeszcze będę w Basgo przywiozę im zdjęcia. I od tamtego momentu wydarzały się już niemal cuda. Okazało się, że dwa lata temu otwarto tam przychodnię dla mieszkańców, zaopatrzoną dość mizernie, ale była butla z tlenem. Cudem lekarz też był (normalnie jest raz w tygodniu!). Co więcej, lekarz był synem Amale (tytuł – matka wioski – bardzo poważany). Tej samej, u której wówczas byłam. Przy takich powiązaniach udało się nam wypożyczyć tę butlę, zaaplikować zastrzyki rozkurczowe (tam prawie nie do zdobycia, bo wszystko biorą wojskowi, których jest tam z uwagi na pobliże granic około miliona!) i zjechać błyskawicą do Lehu. W szpitalu zaś załatwiliśmy ze Sławkiem łóżko, opiekę, wszystkie badania, rozmawialiśmy z lekarzami, lecieliśmy nawet po wodę i jedzenie dla nich, zaopiekowaliśmy się bagażami, biegaliśmy po hotelach, bo Sunnita nadal nie była w stanie nic zrobić. Na szczęście zdążyliśmy, chociaż jak powiedzieli lekarze, dla Roba był to ostatni dzwonek. Przyznam nieskromnie, że gdyby nie my, uparci i zdecydowani w działaniach (Rob do końca upierał się, że nie czuje się aż tak niedobrze, jak może wyglądać), ten człowiek nie dożyłby dnia następnego… Dalsza część naszej podróży przebiegała już spokojnie (wiemy jednak, że Rob spędził trzy dni w szpitalu w Lehu, skąd przetransportowano go do szpitala Delhi). Wróciliśmy do Basgo, gdzie już na nas czekano i podjęto po królewsku, obwożąc między innymi po rodzinie. W ten sposób poznałam resztę tej niezwykłej rodziny i jej bogatą historię. Historię rodu malarzy i rzeźbiarzy, autorów fresków słynnych pradawnych klasztorów Alchi, Thiksey czy Likir. Przed wyjazdem, jedna z moich koleżanek, pracująca w Forbesie, zaproponowała mi napisanie tekstu o filozofii podróży i odpowiedzialnej turystyce. Myślę, że prócz tego materiału, zrobię też reportaż o Amale i jej dziedzictwie. Piszę – o niej, bo w tamtych stronach, podobnie jak w Tybecie, nadal jeszcze znaleźć można rodziny, gdzie zgodnie z tradycją, dominuje matriarchat. Po Basgo i Lehu i innych atrakcjach w Ladakhu zjechaliśmy do Delhi, by zetknąć się z monsunem i gorącem nie do zniesienia, do pyłu, tłoku i hałasu. Ale i tam było pięknie. Głównie za sprawą naszego przyjaciela Pawła, który porwał nas do miejsca spotkań delhijskich intelektualistów. To stanowiło wspaniałą odmianę po dzielnicy turystycznej w tym mieście, okropnej do bólu (niestety z uwagi na sprawy biznesowe, musieliśmy się właśnie tam zatrzymać).
A teraz jestem już w domu. Wrzesień warszawski chłodny, jesienny. Brrr… Niedługo nadejdzie paskudztwo w postaci deszczu i chlapy. Ale jeśli wszystko pójdzie dobrze w październiku czeka mnie jeszcze Bhutan.
Wrzesień 2014
Joanna Felicja BILSKA
Joanna Felicja Bilska – urodziła się w 1978 roku w Poznaniu. Absolwentka socjologii i The Baltic University Programme. Przygodę z dziennikarstwem rozpoczęła na studiach, ale specjalność turystykę i podróże wybrała w 2005 roku podczas pobytu w Indiach. Ukoronowaniem każdej podróży są reportaże, eseje oraz wiersze, między innymi do spektaklu „Czas Ewy” Pauliny Wycichowskiej (Polski Teatr Tańca, 2007). Publikowała w czasopismach „Podróże” i „Poznaj Świat”, anglojęzycznym kwartalniku „Anglorama”, biuletynie „Amnesty International” i innych periodykach. Dla wydawnictwa Pascal napisała przewodnik „Holandia” oraz aktualizowała inne tytuły.
Recogito, nr 77 (wrzesień-grudzień 2014)