Z Kazimierzem WIŁKOMIRSKIM rozmawia Marek WITTBROT
Kazimierz Wiłkomirski – urodził się 1 września 1900 roku w Moskwie. W 1917 roku ukończył Konserwatorium Moskiewskie (klasa wiolonczeli), w 1923 Państwowe Konserwatorium w Warszawie (klasa kompozycji i dyrygentury). Działalność koncertową rozpoczął w 1917 roku, dyrygencką w 1927. Był członkiem orkiestry Opery Warszawskiej (1912-1921), pierwszym wiolonczelistą i dyrygentem Orkiestry Filharmonii Warszawskiej (1926-1934), dyrektorem i dyrygentem Filharmonii i Opery Wrocławskiej (1947-1952) oraz Państwowej Opery we Wrocławiu (1957-1962), kierownikiem artystycznym i dyrygentem Opery i Filharmonii w Gdańsku (1952-1957). Działalność pedagogiczną rozpoczął w 1921 roku. Był nauczycielem Szkoły Muzycznej Towarzystwa Muzycznego w Kaliszu (1921-1925), wykładowcą Konserwatorium w Łodzi (1925-1929), dyrektorem Polskiego Konserwatorium Wolnego Miasta Gdańska (1934-1939), rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi (1945-1947), wykładowcą Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Sopocie (1952-1957) i Wrocławiu (1957-1962), profesorem Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej (obecnie Akademia Muzyczna im. Fryderyka Chopina) w Warszawie (1963-1970). Po odejściu na emeryturę przez wiele lat prowadził wykłady w warszawskiej uczelni. Skomponował między innymi „Trio fortepianowe”, „Requiem”, „Pieśni solowe i chóralne”, „Arię na wiolonczelę i organy”, „Kwartet smyczkowy”, „Symfonię koncertującą na wiolonczelę i orkiestrę”, „Wokalizę”, „Krakowiaka”, „Kantatę o świętym Jacku”. Swoje życie opisał we „Wspomnieniach” wydanych w 1970 i 1981 roku. Zmarł w Warszawie 7 marca 1995 roku.
– Czym jest dla Pana Profesora muzyka?
– Muzyka jest jedną z najbogatszych dziedzin duchowego życia człowieka. Oddziałuje ona na ludzką naturę: czasem koi nerwy, wprowadza nastrój uspokojenia, kiedy indziej podnieca, cieszy, bawi, wyzwala energię zarówno fizyczną jak i duchową. Historia, a nawet prehistoria uczy nas jak dalece muzyka jest dla człowieka nieodzowna, jak wiernie towarzyszy mu w smutkach i radościach.
Czym jest muzyka dla mnie? Jest czymś, czemu warto było poświęcić życie, czymś, co czyni moje życie radośniejszym, bogatszym w treść. Mógłbym cytować konkretne przykłady potwierdzające słuszność tych moich słów. Oto jeden przykład: w 1939 roku, na parę dni przed kapitulacją Warszawy, dzielnica Sadyba była zdobyta szturmem i całą męską ludność zabrano do niewoli. Poniewieraliśmy się w jakichś obozach, ze drutami. Potem załadowano nas do bydlęcych wagonów, po osiemdziesięciu do jednego, i wywieziono w nieznane. Miałem ze sobą wiolonczelę, jedyne, co uratowałem. Ponieważ wagon był przeładowany, udało mi się zawiesić ją na łańcuchu zwieszającym się z sufitu. Drugiego dnia podróży moi współwięźniowie zaczęli prosić, bym coś zagrał. Zrobili mi trochę miejsca, pozdejmowali kurtki i poukładali na stos. Powstało z tego jakieś siedzisko i mogłem, siedząc na nim, zagrać „Ave Maria” Schuberta i jakąś staroklasyczną sonatę. Jakże mi dziękowali, jakże mi byli wdzięczni za to artystyczne przeżycie.
– Ten koncert w wagonie towarowym opisał Pan w pierwszym tomie „Wspomnień”. Napisał Pan tam, że zalicza go do najważniejszych wydarzeń swojego artystycznego życia. Czy były jeszcze jakieś wydarzenia, które zaliczyłby Pan do najważniejszych?
– Może nie tyle do najważniejszych, ile do bardzo charakterystycznych. Jedno z nich było, kiedy – po ciężkim ataku woreczka żółciowego – 1eżałem w szpitalu w Żyrardowie i nie mogłem ruszyć ani ręką, ani nogą. Przy moim łóżku stanął dyrektor szpitala i poprosił, żebym następnego dnia rano zagrał na Mszy świętej, która miała się odbyć na oddziale kobiecym. Inny pewnie by powiedział: „Pranie doktorze, przecież ja ledwie żyję!” Ja na to powiedziałem: „Dobrze, ale trzeba mi skądś wydostać instrument, bo nie mam wiolonczeli, straciłem ją w powstaniu”. Wtedy ten lekarz zdobył instrument, a ja wstałem z łóżka i trochę się na tym instrumencie rozegrałem. Kiedy następnego dnie rano, po Mszy, wróciłem do swojego pokoju w szpitalu, zastałem tam lekarkę, która miała mnie pod swoją opieką. Zgromiła mnie za to, że pozwoliłem sobie wstać z łóżka i grać.
Jeszcze inny wypadek, kiedy mnie na noszach wyniesiono do karetki szpitalnej, tuż po ciężkim ataku. Następnego dnia dyrygowałem premierą „Goplany” Żeleńskiego w Operze Wrocławskiej. Podobnych wypadków miałam jeszcze parę.
– À propos ostatniego epizodu: czy człowiek jest ważniejszy, czy sztuka jest ważniejsza? Nie wiem, czy Pan Profesor sobie to przypomina, pani Lia Rotbaumówna powiedziała wtedy profesorowi, który Pana leczył…
– …że dla artysty najważniejsza jest sztuka. Można jedynie powiedzieć, że sztuka jest trwalsza od człowieka – zarówno sztuka jako całość, jako pojęcie, jako zjawisko, jak też poszczególne przejawy tej sztuki, w szczególności twórcze dzieła, a obecnie już nagrania. Jednak człowiek jest bez wątpienia ważniejszy niż wszystko na tym świecie.
– Czy można powiedzieć, że sztuka w jakiś sposób tworzy człowieka?
– W pewnym stopnia tworzy i to różnie się przejawia. Sztuka oddziałuje na tych, którzy ją tylko odbierają i przeżywają mniej lub bardziej głęboko i na tych, którzy ją uprawiają i tworzą, W tym drugim wypadku można powiedzieć, że sztuka kształtuje osobowość człowieka, ponieważ człowiek musi służyć sztuce, musi zdobywać się na wiele samozaparcia, na wielką cierpliwość, na wielką wytrwałość, na wielką pracę. To w znacznym stopniu kształtuje ludzki charakter.
Poza tym warto zauważyć, że artysta – wykonawca, muzyk, aktor, recytator, choćby był w życiu prywatnym człowiekiem skromnym i nieśmiałym, w momencie aktu odtwórczego musi wyzbyć się skromności, przezwyciężyć nieśmiałość i mieć świadomość swojej wielkiej, ważnej roli interpretatora, pośrednika miedzy wybitnym, częste genialnym twórcą – kompozytorem, poetą czy dramaturgiem – a rzeszą odbiorców jego dzieła. To również można określić jako kształtowanie charakteru przez sztukę.
– Czy każda muzyka jest sztuką? Zazwyczaj spotykamy się z podziałem na muzykę rozrywkową i poważną…
– …ja bym skreślił obydwa te terminy ze słownictwa. Nigdy ich nie używam. Istnieją różne domeny sztuki muzycznej. Rodzajów, stylów, gatunków muzyki jest daleko więcej niż dwa, toteż podział muzyki na poważną i lekką, czy rozrywkową, jest podziałem sztucznym. Muzyka poważna… to okropne słowo. Haydn komponował symfonie, które były wykonywane na magnackich przyjęciach. Możny pracodawca spożywał z gośćmi obiad, a orkiestro pod batutą Józefa Haydna grała wdzięczne, pogodne symfonie i serenady, które my dzisiaj zaliczamy do muzyki poważnej. Potworne nieporozumienie! A do jakiej muzyki zaliczyć mamy poloneza i walca z opery „Eugeniusz Oniegin” Czajkowskiego? Mazura i tańce góralskie z „Halki”? Czy jest to muzyka poważna czy rozrywkowa? Tańczono wszakże dla rozrywki. Dzisiaj, kiedy się mówi: muzyka rozrywkowa, to się myśli o pewnym określonym gatunku muzyki, o pewnym określonym stylu. Dawniej były tanga i fokstroty, utwory, w których element taneczny był zupełnie wyraźny. Każde tango – czy to było tango Jalousie, czy Poésie, czy tango Milonga – oparte było na autentycznym rytmie tego tańca. A teraz istnieją tak zwane piosenki o trudno uchwytnej treści muzycznej.
Ten nieszczęsny, tak wciąż nadużywany, termin muzyka poważna zrodził się w XVIII wieku w zastosowaniu do dziedziny operowej, w której istniały dwa przeciwstawiane sobie rodzaje: opera seria (dosłownie: poważna) i opera buffa (komiczna); różniły się one przede wszystkim treścią libretta, a co za tym idzie i ogólnym chareterem muzyki. W tym więc wypadku zastosowanie terminu „poważna” było całkowicie uzasadnione.
Inaczej jest wszakże w domenie muzyki instrumentalnej. Człowiek nie musi i nie może być przez całe życie poważny albo zawsze wesoły. Czasem się śmieje, a kiedy indziej płacze. Czasem się gniewa, czasem się smuci, a czasem po prostu nudzi. Podobnie jest z muzyką, która może wyrazić wszystkie stany ducha człowieka. Dlatego termin „muzyka poważna” po prostu nie ma sensu.
– Ale mam co innego na myśli, może to sprecyzuję …
– …rozumiem. Ale o tej innej muzyce, zwanej też młodzieżową, wolałbym w ogóle nie mówić. Wprawdzie nie mogę powiedzieć, że jej nie znam, skoro, czy chcę, czy nie chcę, muszę ją słyszeć kiedy nią się zapycha każdą chwilę ciszy w telewizji czy w radiu, czy jak się ją słyszy w taksówce. Otóż, cechą zasadniczą tej muzyki jest skrajne ubóstwo fantazji, rozpaczliwe ubóstwo środków technicznych. Wszystko obraca się w kręgu jakiejś jednej tonacji, nie ma mowy o tym, żeby przejść do jakiejś tonacji pokrewnej, choćby dominanty. Dreptanie w kółko w sferze jednego albo dwóch akordów. Rytmy są tek zamazane, tak zatarte, że nie można stwierdzić, czy jest to na trzy czwarte czy na dwie czwarte. W sumie – rozpaczliwe ubóstwo treści muzycznej.
– Przejdźmy teraz do osoby Pana Profesora. Czy swoje dzieła uważa Pan za nieśmiertelne?
– Nieśmiertelne?! Nie używajmy zbyt mocnych określeń. Mijający czas jest wprawdzie surowym i bezwzględnym sędzią, jednak potrafi też robić wielkie niespodzianki. Oczywiście, czas dokonuje selekcji: jedno odkłada na „prawo”, drugie odkłada na „lewo”. Kiedyś dla własnej przyjemności zrobiłem długą listę zapomnianych kompozytorów polskich, których dzieła przed pięćdziesięciu laty były często wykonywane i wysoko cenione, a potem poszły w zapomnienie. Czy jednak można mówić o wieczystym zapomnieniu? Raczej nie: od czasu do czasu coś się z tego archiwum wyławia i okazuje się, że jest to dzieło interesujące, nie pozbawione trwałych wartości.
Miałem parę takich okazji. W 1925 roku – a więc lat temu prawie sześćdziesiąt – mój młodszy brat, wybitnie utalentowany skrzypek, otrzymał stypendium i późną jesienią 1925 roku wyjechał no dalsze studia do Paryża. W marcu 1926 roku skomponowałem dla niego Balladę na skrzypce i fortepian i posłałem mu nuty do Paryża. Byłem na tyle niedoświadczony i lekkomyślny, że wysłałem bratu jedyny egzemplarz, nie zostawiłem dla siebie kopii ani brulionu. Tak więc utwór w Polsce przestał istnieć. Nie przychodziło mi wtedy do głowy, że mógłbym pokazać moją Balladę któremukolwiek z warszawskich skrzypków – na przykład Irenie Dubiskiej. Brat wkrótce wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Nie widzieliśmy się 40 lat. Dopiero w 1965 roku przyjechał na zaproszenie Polskiej Agencji Artystycznej na występy do Polski. Ofiarował mi wtedy fotokopię rękopisu mojej Ballady. Spojrzałem na nią, uśmiechnąłem się, wzruszyłem się… no tak, grzechy młodości. I włożyłem fotokopię na dno szuflady, gdzie przeleżała osiemnaście lat. Dopiero w zeszłym roku, robiąc porządki w szufladach, natrafiłem na nią. Pomyślałem wtedy: może by jednak pokazać komuś tę kompozycję? Przepisałem Balladę prawie bez retuszów. Pierwszym, który dostał ją do ręki, był Krzysztof Jakowicz, jeden z czołowych skrzypków polskich, docent Warszawskiej Akademii Muzycznej. Zapoznał się z jej muzyką i natychmiast wcielił ją do swojego repertuaru. Wykonał Balladę wraz z pianistką Krystyną Borucińską na moim koncercie kompozytorskim w Warszawie 1 marca 1984 roku. Tydzień później grała ją Jadwiga Kaliszewska, docent Akademii Muzycznej w Poznaniu. Trzecią wykonawczynią była młodziutka, wybitnie utalentowana skrzypaczka Beata Warykiewicz, studentka Akademii Muzycznej w Poznaniu. Ballada ma być wkrótce wydana nakładem Polskiego Wydawnictwa Muzycznego. Tak więc okazało się, że czas nie naruszył swoim zębem tej muzyki. Zresztą nie jest ona wcale jakimś „anachronizmem”. W roku 1926 Penderecki jeszcze się nie urodził, Lutosławski miał 13 lat, a znaczna część dzieł Szymanowskiego nie została jeszcze napisana. Język muzyczny mojej Ballady nie jest więc wcale przestarzały.
Takich przykładów odnalezienia po latach zaginionych utworów mógłbym podać więcej. Niedawno była wykonana po raz pierwszy od 1939 roku, cudem odnaleziona, moja Msza uroczysta na chór, kwartet solistów i organy.
– Podobno do odnalezienia Mszy trochę przyczynił się złodziej?
– Owszem, złodziej trochę dopomógł. Odnalazłem w czeluściach szafy fragmenty partytury, przepisane przez moją pierwszą żonę. Komplet głosów chóralnych znalazł się w Centralnej Bibliotece Nutowej Polskiego Wydawnictwa Muzycznego. I znowu okazało się, że czas w swoich żarnach nie przemełł mojej kompozycji, nie zamienił jej na makulaturę. Ja zresztą do swoich utworów stosuję się raczej krytycznie. Napisałem trzy kantaty. Tę pierwszą – wrocławską – oceniam rzeczywiście krytycznie. Jej mankamentem jest niejednolitość stylistyczna poszczególnych fragmentów wynikająca ze zróżnicowania treści poetyckiej. Moja muzyka wokalna zawsze rodzi się z tekstu: tekst dyktuje mi pomysły muzyczne. Drugą kantatę stawiam wyżej pod tym względem. Kwartet smyczkowy (o którym powiedziała moja siostra, Wanda, że „wcale się nie zestarzał”) ostatnio był wykonywany kilka razy, a także nagrany archiwalnie przez sławny Kwartet Varsovia. Jednym z najważniejszych moich dzieł jest Symfonia koncertująca na wiolonczelę i orkiestrę. Grałem ją z dwunastoma różnymi dyrygentami. Sam byłem trzynastym. Istnieją dwa nagrania archiwalne: w jednym z nich ja jestem solistą, a dyrygentem jest Krenz, w drugim ja jestem dyrygentem, solistką jest moja byłe uczennica, Cecylia Barczyk, która obecnie przebywa w Stanach Zjednoczonych.
– Mówił Pan wielokrotnie, że przestaje grać, a mimo wszystko ciągle Pan gra. Jak to jest?
– Na to, żeby grać, trzeba mieć siły fizyczne, nieodzowne dla utrzymania sprawności technicznej. Granie na instrumencie jest nie tylko „wzlotem ducha”, ale też fizyczną pracą, która wymaga wielkiej sprawności. Jeżeli z tą sprawnością zaczyna być gorzej, wtedy pozostaje do wyboru: albo grać coraz gorzej i narażać na współczujące spojrzenie słuchaczy, albo mieć odwagę i przestać. Ale można wycofywać się stopniowo, redukując i odpowiednio dobierając repertuar.
– Skąd u Pana Profesora zamiłowanie do muzyki kościelnej?
– W mojej młodości od czasu do czasu zdarzało mi się poznać jakieś dzieło, które wywierało na mnie szczególnie silne wrażenie. Były to dzieła z różnych epok, różnych stylów. Do moich największych przeżyć zaliczyłbym znajomość „Requiem” Mozarta.Poznałem to dzieło w roku 1922, kiedy mój ojciec, będący wtedy rektorem Szkoły Muzycznej i kierownikiem chóru Towarzystwa Muzycznego w Kaliszu, wystawił „Requiem” Mozarta siłami miejscowymi. A że przygotowywał tę imprezę długo, a ja mu w tych przygotowaniach pomagałem, nieomal nauczyłem się tej muzyki na pamięć i zakochałem się w niej bez pamięci. Kiedy kończyłem wydział kompozycji Konserwatorium Warszawskiego w 1923 roku, moją pracą dyplomową było „Requiem” na chór, solistów i orkiestrę. Dostałem wtedy wyróżnienie. A później miałem okazję prowadzić przez kilka lat chór w Wolnym Mieście Gdańsku. Ten doskonały chór wiele występował na koncertach, zdobywał nagrody na ogólnopolskich konkursach, często też śpiewał na nabożeństwach.
– Chciałbym zapytać również o polską muzykę współczesną. W drugim tomie „Wspomnień” (wywiad na końcu tego tomu) wyraził się Pan pochlebnie o Pendereckim i Lutosławskim. Czy poza Pendereckim i Lutosławskim możemy mówić o jakichś kompozytorach wielkiej miary? Czy są takimi – powiedzmy – Serocki, Górecki, Kilar, Bacewiczówna…?
– Mogę na to odpowiedzieć: w większości wypadków dzieła współczesnych kompozytorów nie są dla mnie pełnowartościową muzyką. Gdy się dobrowolnie odrzuca te elementy, które według mnie są samą istotą muzyki, niezależnie od jej stylu, poziomu, gatunku, nastroju, aparatu wykonawczego, jeżeli ogranicza się do prawie wyłącznie jednego, jedynego elementu, który do niedawna był elementem wtórnym – mianowicie do efektów sonorystycznych mniej lub bardziej ciekawych – to trudno mówić o muzyce. Mam jednak wrażenie, że ta jakaś psychoza przemija. Ma tu swoje znaczenie moda, która pasuje do różnych dziedzin, do stylu życia, do sposobu bycia, do ubioru i do sztuki.
– No dobrze, wydaje mi się jednak, że jest to sprawa nie tylko mody. Na twórcę, którym w tym wypadku jest kompozytor, na pewno działa dana rzeczywistość, rzeczywistość, która jest taka a nie inna. Twórca ma kontakt z tym światem, w którym żyje. Można to uprościć i powiedzieć, że jaki jest świat, taka jest muzyka, takie są dzieła muzyczne.
– Niestety, nieczęsto zdarza mi się usłyszeć dzieło kompozytora światowej awangardy, o którym mógłbym powiedzieć z całym przekonaniem: „to jest muzyka”. Kiedy usłyszałem „Jutrznię” Pendereckiego, nazwałem ją „jutrznią potępionych dusz”. Dla mnie był to przerażający chaos dźwięków. W ostatnich latach Penderecki wszedł w nową fazę twórczości. Jego koncerty skrzypcowy i wiolonczelowy prezentują już inny styl. Niektórzy publicyści uważają to za regres. Nie zgadzam się z nimi.
– Jakich kompozytorów Pan najbardziej kocha?
– Od lat chyba dwudziestu za największego twórcę wszystkich czasów uważam Jana Sebastiana Bacha, którego muzyka z każdym rokiem staje mi się coraz bardziej bliska. Jego preludia i fugi grałem na fortepianie w latach dziecięcych i młodocianych, jego suity wiolonczelowe podczas studiów w Konserwatorium Moskiewskim. W latach siedemdziesiątych wykonałem pełny cykl sześciu suit w dziesięciu miastach Polski, a także nagrałem go na płyty.
Moje pierwsze, najgłębsze przeżycia zawdzięczam Beethovenowi, którego dzieła kameralne (tria, kwartety) grałem w dzieciństwie i wczesnej młodości. Drugim moim ideałem był Chopin, którego sonatę wiolonczelową moja siostra, pianistka, i ja wprowadziliśmy przed 65. laty na polskie estrady koncertowe. Dziś trudno w to uwierzyć, że przez wiele lat to wspaniałe dzieło było oficjalnie uznawane za niezbyt udany utwór. Co za idiotyzm!… Byłem wielkim miłośnikiem Wagnera; grając w orkiestrze Opery Warszawskiej poznałem jego „Lohengrina”, a następnie „Valkirię”. Od najwcześniejszej młodości uwielbiałem Aleksandra Scriabina. Poznawałem jego dzieła od najwcześniejszych do najpełniejszych. Właśnie jego muzyka okazała jakiś wpływ na moją młodzieńczą twórczość. Później przyszedł okres zachwytu dla Rachmaninowa, którego Trio fortepianowe należało do moich i rodzeństwa ulubionych dzieł. Z kompozytorów XX wieku: najbardziej zachwycał mnie Ravel, którego Trio wykonywaliśmy jako pierwsi w Polsce…
– …i z którego dyrygentury – grając pod jego batutą – był Pan niezbyt zadowolony.
– No, nie był on wielkim dyrygentem, ale wiedział jak ma wyglądać jego kompozycja. Dyrygował polskim prawykonaniem Koncertu fortepianowego. Solistką była Marguerite Long, czołowa pianistka francuska. Poza tym wykonał La Valse. Dzisiaj też wrócili do tego, że kompozytorzy dyrygują swoje utwory, jedni lepiej, drudzy gorzej.
– Powróćmy do kompozytorów XX wieku.
– Z kompozytorów XX wieku dla mnie największy jest Prokofiew. Moja siostra i ja byliśmy jednymi z pierwszych, którzy wykonywali jego utwory w naszym kraju.
– Żałuję, że czas jest nieubłagany. Chciałoby się jeszcze mówić o dalszej działalności artystycznej Pana Profesora – szczególnie o działalności solistycznej i dyrygenckiej, można by mówić o przyjaźniach, o uczniach…
– …wśród uczniów są tacy, których wcale nie muszę się wstydzić. Pierwszą naprawdę wybitną uczennicą była Monika Szczudłowska (dyplom bodajże z 1961 roku). Ona jest teraz koncertmistrzem orkiestry Suisse Romande w Genewie, Wyszła za mąż za Szwajcara. Świetna wiolonczelistka, dla Polski niestety stracona. Dalej Bożena Zaborowska, również doskonała wiolonczelistka, piękny talent i wiele koncertowała w Polsce, byłaby już dawno docentem, ale wyjechała do Włoch i gra w orkiestrze w Neapolu. Ileż miałem takich uczennic: jedna jest w Antwerpii, inna w Holandii. Cecylia Barczyk, ta jest chyba z nich najwybitniejsza, grała wiele razy moją Symfonię koncertującą, od kilku lat jest w Bostonie. Zdobyła kilka nagród konkursowych w Ameryce i w Europie. Dalej, młodziutka Zofia Wenclik: moja ostatnia dyplomantka z roku 1981. Grała w pięciu filharmoniach Symfonię koncertującą, między innymi w Filharmonii Narodowej miała przepiękny recital „Od Bacha do Pendereckiego”… i ona siedzi za granicą. Co tam robi? Studiuje w Paryżu i gra w zespole kameralnym.
Z mężczyzn: Jerzy Węcławski, od dwudziestu kilku lat pierwszy wiolonczelista orkiestry Opery Warszawskiej, Roman Suchecki, rektor Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, profesor Akademii Gdańskiej, bardzo aktywny artysta, autor ciekawej książki „Wiolonczela od A do Z”, Wojciech , adiunkt Akademii Muzycznej, Janusz Swiłło, no i nasz wspólny przyjaciel, mój „cioteczny wnuk” Andrzej Gładysz. To oczywiście nie wszyscy. Skoro zaczęliśmy mówić o uczniach warto wymienić mojego pierwszego dyplomanta, światowej sławy dyrygenta Jana Krenza, a także tych muzyków różnych specjalności, których uczyłem przedmiotów teoretycznych, jak Grażyna Bacewicz czy Tadeusz Natanson i tych, którzy grali w prowadzonych przeze mnie zespołach, jak Stefan Kisielewski, Witold Lutosławski, Henryk Debich, wreszcie cała plejada wybitnych artystów, którzy w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych odbywali studia w wyższych szkołach muzycznych w Gdańsku, we Wrocławiu i w Warszawie.
– A jak wyglądają plany Pana Profesora na najbliższą przyszłość?
– Oczywiście w moim wieku można planować tylko na przyszłość najbliższą. Październik i listopad tego roku miałem bardzo pracowite. W październiku dwa koncerty symfoniczne w Filharmonii Wrocławskiej i wieczór kompozytorski we Wrocławiu. W listopadzie nagrania archiwalne z orkiestrą Helia w Krakowie, dwa wykłady otwarte w krakowskiej Akademii Muzycznej, koncert symfoniczny w Filharmonii Łódzkiej. Dwa wykonania Mszy i koncert kompozytorski w Warszawie. W grudniu przewód na adiunkta mojego byłego ucznia w Akademii Muzycznej w Gdańsku.
Na styczeń planowane są trzy wieczory kompozytorskie, na luty przewód i wykład otwarty w Krakowie. Na kwiecień dwa koncerty symfoniczne w Filharmonii Lubelskiej z moją Symfonią koncertującą w programie. Na maj wykonanie mojej Kantaty Wrocławskiej w ramach obchodu 40-lecia Orkiestry Wrocławskiej, której dyrektorem byłem w pierwszych latach powojennych.
W lipcu Międzynarodowy Festiwal Moniuszkowski w Kudowie, koncert i odczyt, następnie mistrzowski kurs interpretacji w Łańcucie. A więc jak na moje 80 lat kalendarz wypełniony dosyć gęsto. Nie przestaję dziękować Bogu za to, że pozwala mi w tak późnym wieku brać aktywny udział w życiu muzycznym naszego kraju, uprawiać czynnie umiłowaną przeze mnie sztukę.
Warszawa, 27 listopada 1984 roku
Wywiad, zatytułowany ,,…człowiek jest bez wątpienia ważniejszy niż wszystko inne na tym świecie”, ukazał się w grudniu 1984 roku, w hektografowanym i przeznaczonym do użytku wewnętrznego czasopiśmie ,,Nasz Prąd” (s. 19-25), wydawanym przez alumnów Wyższego Seminarium Duchownego SAC w Ołtarzewie.
Marek Wittbrot – w latach 1991-1999 prowadził „Naszą Rodzinę”, obecnie zaś jest redaktorem „Recogito”.
Recogito, nr 78 (styczeń-czerwiec 2015)