Z Ireną KRZYWICKĄ rozmawia Teresa BŁAŻEJEWSKA
Irena Krzywicka (1899–1994), pisarka i publicystka; wydała powieści: Pierwsza krew (1930, wyd. 2 zmienione Gorzkie zakwitanie 1948), Ucieczka z ciemności (1939), cykl Skuci i wolni (t. 1–3 1947–1953), utwór dla młodzieży Wichura i trzciny (1959), opowiadania, zbiory publicystyki; powieść biograficzną o Ludwiku Krzywickim Żywot uczonego (1951); wspomnienia Wielcy i niewielcy (1960), Wyznania gorszycielki (1992). Od 1965 do śmierci mieszkała we Francji. Fragmenty prezentowanego wywiadu ukazały się w 1992 roku w piśmie „Uroda” (nr 5). W 2004, w numerze 27 z marca i kwietnia tegoż roku, rozmowa po raz pierwszy została opublikowana w całości.
W Miesiącach Kazimierza Brandysa przeczytałam takie zdanie: „W dolinie Chevreuse, pomiędzy Paryżem a Rambouillet mieszka kilkanaście osób, które wyjechały z Polski w różnych lalach i z różnych powodów. Wśród nich madame Szewczykowa, sąsiadka Krzywickich”. Pomyślałam: czyżby Irena Krzywicka znalazła tu swoją życiową przystań? Okazało się, że tak. W pięknej podparyskiej miejscowości Bures, w domu z ogrodem, mieszka pani Irena. Poprosiłam, aby zechciała podzielić się wspomnieniami ze swego ciekawego życia.
– Kilka miesięcy temu otrzymała Pani nagrodę literacką Ambasady Szwajcarskiej za przetłumaczenie na język polski książki Maxa Frischa „Homo Faber”. Dlaczego ta nagroda przyszła teraz, przecież przekładu tej książki dokonała Pani wiele lat temu.
– Powieść ta ukazała się w języku polskim ponad trzydzieści lat temu, ale chyba dopiero teraz ustalono nagrodę za propagowanie literatury szwajcarskiej. Poza tym w Szwajcarii pełniłam funkcję attaché kulturalnego Ambasady Polskiej, pozostawiłam po sobie bardzo dobre wspomnienia.
– Przypomnijmy: były to lata 1956-1957.
– Pracując jako attaché kulturalny miałam tam doskonałe stosunki, do ambasady zapraszałam różne osobistości ze świata nauki i kultury. Bo znałam wówczas między innymi Friedricha Dürrenmatta i Maxa Frischa. Frisch był uroczy, miły, pełen prostoty. Omawiając tłumaczenie książki na język polski, kiedy niepokoiłam się, że moja znajomość języka niemieckiego nie jest na najwyższym poziomie, Frisch opowiedział: „Nie szkodzi, najważniejsze, że zna pani doskonale język polski”. Przetłumaczyłam także kilka jego sztuk. Jedna z nich, „Bidermann i podpalacze”, była grana u Erwina Axera w Teatrze Współczesnym w Warszawie – poruszała problemy zagrożenia komunizmem – druga, „Andorra” – zagrożenia antysemityzmem. Akcja tej sztuki rozgrywa się na wsi, do której przybywa młody chłopak i choć nie jest Żydem, mieszkańcy wsi uważają go za Żyda i zaczynają się prześladowania. To bardzo piękna i wzruszająca sztuka, ale rzadko grana.
– Przyjaźniła się Pani także z wielkim dramaturgiem szwajcarskim, Friedrichem Dürrenmattem.
– Przyjaźń to może zbyt wielkie słowo, ponieważ jako attaché kulturalny gościłam go w ambasadzie, więc i on kiedyś zaprosił mnie na obiad. Był bardzo przyjacielski, sympatyczny. Ale potem, po latach stał się jakiś pompatyczny, zaczął wszystko celebrować. Kiedy przyjechał do Warszawy, to oczywiście złożył mi wizytę. Prowadziliśmy interesujące rozmowy i dyskusje.
Szwajcarię wspominam bardzo dobrze. Pamiętam taką sytuację: kiedyś do ambasady przyszedł na moje zaproszenie pan Zbindar, sekretarz Związku Literatów Szwajcarskich – zatrzymał się na progu salonu i powiedział: „Nie wejdę dalej, dopóki mi pani nie powie, co pani myśli o wydarzeniach węgierskich”. A był to rok 1956. Co ja myślę? Ja zawsze mówię to, co myślę – to była straszna zbrodnia. „Jeśli tak – powiedział pan Zbinder – to mogę wejść dalej”. Po tym wydarzeniu miała ogromnie dużo przyjaciół. Moją wypowiedź w sprawie węgierskiej uznano za akt odwagi. Ale oczywiście wkrótce po tym mnie odwołano – co było do przewidzenia. Na pożegnanie przyszła cała delegacja. Dostałam piękny album widoków Berna i mnóstwo podpisów bliskich mi osób. Szwajcarię wspominam nadzwyczajnie; piękny kraj, wspaniali ludzie.
Wkrótce po moim powrocie do kraju zostałam zaproszona znów do Szwajcarii, na Kongres Intelektualistów, przyjęto mnie tam znów bardzo serdecznie.
– Niebawem w Polsce, ukaże się w Czytelniku Pani książka pod znamiennym tytułem „Wyznania gorszycielki” – rzeczywiście była Pani niesłychaną gorszycielką, jedną z najwybitniejszych kobiet w ruchu feministycznym na obszarze środkowo-wschodniej Europy. Walczyła Pani o równouprawnienie kobiet w dziedzinie obyczajowości erotycznej, propagowała Pani świadome macierzyństwo, poruszała problem rozwodów. Przypomnijmy, były to lata trzydzieste.
– Tak, to było sześćdziesiąt lat temu. Występowaliśmy także w sprawie homoseksualizmu, chodziło o karalność. Przecież Oskara Wilde’a, wspaniałego pisarza i człowieka, Anglicy po prostu zamordowali.
– Pani poglądy były szalenie kontrowersyjne: musiała Pani staczać boje, mając wielu zwolenników, ale chyba znacznie więcej przeciwników, a nawet jawnych wrogów?
– Ale wspominam te czasy raczej dobrze. Miałam wtedy wielu wybitnych przyjaciół. Na pierwszym miejscu wymieniłabym oczywiście Tadeusza Boya-Żeleńskiego, na drugim Marię Pawlikowską-Jasnorzewską, która była jedną z moich najbliższych przyjaciółek, no i Juliana Tuwima, Antoniego Słonimskiego – cały ten zespół, a także Kazimierza Wierzyńskiego, który mi nawet proponował objęcie stanowiska recenzenta teatralnego, bo wtedy jeszcze kino uważano za coś gorszego, za jarmarczną rozrywkę. To bardzo dziwne, były to bowiem czasy Hollywoodu, Chaplina itd. Pamiętam, jak Tuwim ośmieszając kino, napisał:
„Spotkali się w święto o piątej przed kinem
Miejscowa idiotka z tutejszym kretynem.
Tutejsza idiotko — rzekł kretyn miejscowy —
Czy pragniesz pójść ze mną na film przebojowy?”
– Ale Gałczyński napisał: „Najlepsze te małe kina…”
– To były bardzo dobre kina, zawsze je lubiłam.
– W latach 1945-1947 była Pani attaché kulturalnym w Ambasadzie Polskiej w Paryżu.
– Tak. Jędrek, mój syn, zawsze mówił: „Kiedy jest liberalizacja w Polsce, to matce proponują stanowisko attaché kulturalnego”. Zaproponowali mi to stanowisko, pomimo tego, że nigdy nie należałam do partii, ale znałam bardzo wielu pisarzy francuskich i miałam we Francji dobre stosunki. Ale, niestety, nie mogłam w Paryżu długo pozostać, bo w ambasadzie była okropna atmosfera, jakieś groźby, donosy, tak więc podałam się do dymisji.
W Paryżu, kiedy pełniłam funkcję attaché kulturalnego, byłam zaprzyjaźniona z Georgesem Duhamelem, który był wtedy we Francji bardzo znanym pisarzem – teraz go nie czytają – był to bardzo zacny, sympatyczny człowiek. Wspomnieć tu muszę także Juliesa Romainsa, no i przede wszystkim Françoisa Mauriaca, który nawet zaprosił mnie na ślub i wesele swojej córki z księciem Wiaziemskim, Rosjaninem, wspaniałym, pięknym mężczyzną – a wie Pani, że Francuzi nieczęsto zapraszają na swoje rodzinne uroczystości.
– Mauriac w 1952 roku otrzymał Nagrodę Nobla, jego powieści psychologiczne – jak „Kłębowisko żmij”, „Faryzeuszka” czy „Teresa Desqueyroux” – cieszyły się ogromnym powodzeniem.
– Poza tym publikował świetne felietony, gdzie był zawsze po właściwej stronie.
– Wróciła Pani do Polski w 1947 roku.
– Tak, myślałam, że wejdę w środowisko literackie, będę spokojnie pisać, ale niestety, wtedy rzuciła się na mnie „Kuźnica”. Ale jak! Adam Ważyk byt okropnym politrukiem, organizował ciągle zebrania partyjne. Pamiętam tę jego brzydką, niesympatyczną gębę, kiedy nachylił się nade mną i pytał jadowicie: „A koleżanka Krzywicka nie ma tu nic do powiedzenia?” I rzeczywiście, nie miałam nic do powiedzenia. Tam byli ludzie, którzy mnie atakowali od samego początku jako przeżytek burżuazyjny. Tak więc nie zostałam dobrze przyjęta w Polsce. Ale również wtedy zaprzyjaźniłam się z wieloma pisarzami, z Kazimierzem Brandysem i jego żoną Marią, z którymi przyjaźnię się do dziś, z Antonim Słonimskim, kiedy wrócił z Anglii, a także z Jarosławem Iwaszkiewiczem, do którego byłam bardzo przywiązana pomimo jego wątpliwej postawy politycznej. To był mój wielki przyjaciel.
– Współpracowała Pani z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim, założyliście „Poradnię Świadomego Macierzyństwa”.
– Nie my. Poradnię zorganizowała wraz z dwoma lekarzami: dr Budzińską–Rylicką i dr Rubinratem–Babiniakiem, Aniela Bałas-Antoniewiczowa, naturalnie w porozumieniu z nami.
– Kto głównie zwalczał waszą działalność?
– Wszyscy, dosłownie wszyscy! Adolf Nowaczyński przede wszystkim. To, że zwalczali, to głupstwo, ale co było bardzo przykre, starali się nas ośmieszyć. Twierdzili, że uprawiamy pornografię pod publiczkę i piszemy świństwa. A przecież to była wielka sprawa. Nie rozumieli w ogóle wagi tego problemu.
Przeciwko nam występowali także nasi znajomi, przyjaciele, którzy mi mówili: „Dajże spokój, czymże ty się zajmujesz, to takie świństwa, niegodne tak poważnej kobiety, jaką jesteś”. To nie były żadne świństwa, ale bardzo poważne, istotne dla przyszłości zagadnienia.
– Czy podczas wcześniejszego Pani pobytu we Francji, czyli w 1962 roku, zetknęła się Pani z Simone de Beauvoir czy z Colette, autorką „Klaudyny”, które we Francji, podobnie jak Pani w Polsce, walczyły o prawa kobiet w dziedzinie obyczajowości i świadomego macierzyństwa?
– Nie. We Francji te sprawy wypłynęły znacznie później. Książka Jean-Paul Sartre’a „Le chemins de la liberté” ukazała się dopiero w 1945 roku, a więc piętnaście lat później niż nasze prace w Polsce. Ale znacznie wcześniej, jeszcze przed nami ukazywały się drobne broszurki w Ameryce, w Szwecji lub może w Niemczech. Natomiast nikt nie poświęcił temu problemowi pióra literackiego, tak jak u nas to zrobił Tadeusz Boy-Żeleński.
– No i Pani.
– Także przepiękne wiersze temu tematowi poświęciła Maria Pawlikowska-Jasnorzewska poświęciła wiersz właśnie Pani. W utworze pt. „Dobre urodzenie” napisała: „Mam przyjść na świat. Ale strach mnie zbiera”.
– Jest to zresztą wiersz dedykowany Pani.
– Była to niezwykła kobieta, choć nieco ułomna fizycznie, nie przeszkodziło jej to mieć trzech mężów i licznych wielbicieli. Przykład zwycięstwa ducha nad ciałem. Była urocza, poezja po prostu się z niej sączyła, wszystko, co mówiła i robiła, było poetyczne. Miała ogromne poczucie humoru, była bardzo dowcipna. Mówiła: „Kilka razy w życiu jest się młodym i kilka razy jest się starym”. Wspaniała kobieta.
W tym czasie Mieczysław Grydzewski, redaktor naczelny „Wiadomości Literackich”, zaczął wydawać specjalne pismo „Życie Świadome”, ale tak go zaszczekali, zakrzyczeli, że się uląkł i je zlikwidował.
– Wspomina Pani o liście, który otrzymała Pani od Colette.
– Z Colette to była bardzo smutna historia. Ja ją uwielbiałam jako pisarkę, wysłałam do niej list z propozycją spotkania. Odpisała mi, że bardzo by chciała, ale niestety jest ciężko chora. Była już wtedy umierająca. Colette we Francji wiele zrobiła w kierunku swobodniejszego stosunku do spraw obyczajowych, ale o świadomym macierzyństwie, o zapobieganiu ciąży wówczas się we Francji jeszcze nie mówiło.
Pamiętam kiedyś moja matka powiedziała o homoseksualistach: „Za moich czasów to w ogóle nie istniało”. Na co odezwał się mój teść Ludwik Krzywicki: „Istniało, moja droga, zawsze istniało, od Sokratesa poczynając, a może jeszcze wcześniej”.
– W swoich książkach odsłania Pani intymną stronę kobiecej psychiki, a także fizjologii, obnaża Pani mieszczańską obłudę i pruderię. Każda z Pani nowo wydanych książek wzbudziła żywe emocje i kontrowersje – czy była to „Pierwsza krew”, czy cykl powieściowy „Kobieta szuka siebie”, „Walka z miłością” czy „Zwycięska samotność”. Opublikowała też Pani cykl felietonów „Sąd idzie”, między innymi z głośnego wówczas procesu Gorgonowej, w obronie której Pani tak ostro występowała. Które z Pani książek czy felietonów najbardziej bulwersowały opinię publiczną w owym czasie?
– Muszę powiedzieć, że prawie wszystkie budziły jakieś echa – nieprzyjemne raczej. No, a sprawa Gorgonowej, to była historia rozpętana nie dlatego, że została zabita dziewczynka – jak się potem okazało, przez ogrodnika – ale dlatego, że Gorgonowa żyła bez ślubu z ojcem tej dziewczynki. I wobec tego wszystkie komuchy zażądały kary śmierci. I skazano ją na śmierć, we Lwowie – potem w Krakowie karę zmniejszono do ośmiu lat więzienia. To było skandaliczne, bo ona była zupełnie niewinna – moim zdaniem. Ja poruszałam, niestety, sprawy niepopularne, to co gorszyło, złościło ludzi.
– Po 1924 roku, aż do wybuchu wojny, była Pani jedną z czołowych publicystek „Wiadomości Literackich”, o których zamieszczała Pani recenzje teatralne. W tym samym czasie w „Wiadomościach” publikował słynne felietony Antoni Słonimski.
– Tak, ale ja go tylko zastępowałam, kiedy wyjeżdżał.
– Była Pani blisko związana z grupą „Skamandra”.
– Poeci z grupy „Skamandra” to byli najdowcipniejsi ludzie w Polsce. Kiedy się zebrali Jan Lechoń, Tadeusz Boy-Żeleński, Julian Tuwim, Antoni Słonimski, dosłownie zaśmiewaliśmy się. Był to okres, kiedy w Polsce było wesoło, wszędzie panowała radosna atmosfera, ludzie mieli doskonałe humory, dominował nastrój radości. Mówiło się, że zapowiadana przez wieszczów Polska „wybuchła”.
To był wspaniały okres w moim życiu. Czułam się szczęśliwa i uprzywilejowana. Miałam niezwykle inteligentnego męża, Jerzego, mającego encyklopedyczną wiedzę, i na co dzień tak wspaniałych ludzi, jak Tadeusz Boy-Żeleński i mój teść Ludwik Krzywicki – dwóch najmądrzejszych ludzi w Polsce.
Któregoś dnia zapytałam swego męża: „czy to możliwe, żeby być tak bardzo szczęśliwą, jak ja jestem? Wtedy on powiedział do mnie: „Biedny Polikratesiku”. Polikrates – wie pani – czuł się w życiu ogromnie szczęśliwy, aż zbyt szczęśliwy i postanowił stracić coś cennego. Wrzucił więc najpiękniejszy swój pierścień do morza, ale morze wyrzuciło ten dar na brzeg. Polikrates popadł w rozpacz, gdyż zrozumiał, że teraz przyjdą nieszczęścia. Tak też stało się ze mną, we wrześniu 1939 roku wszystko, wszystko straciłam.
Mój mąż był człowiekiem niezwykłym. Kiedy się pobieraliśmy – ja wtedy jeszcze nie byłam kobietą walczącą – powiedział do mnie: „Pamiętaj, małżeństwo w moim pojęciu nie jest zawężeniem życia, ale jego poszerzeniem i nie wolno sobie w małżeństwie pozwolić zawęzić życia”. l w chwilach trudnych dotrzymał słowa. Któregoś wieczora wracaliśmy razem do domu i ja mu wyznałam swe uczucia do Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Nic nie odpowiedział, odszedł, pozostawił mnie samą na ulicy. Myślałam, że to koniec, a kiedy wróciłam do domu, zastałam ogromny kosz kwiatów. To był bardzo wspaniały, zacny człowiek. Zamordowany w Katyniu. Kochałam ich obu. I takie komplikacje zdarzają się w życiu.
– Poza niezwykłą osobowością, odwagą, śmiałością w głoszeniu tak kontrowersyjnych poglądów, natura obdarzyła Panią niezwykłą urodą, wzbudzającą wielkie uczucia. Ogromną sympatią darzył Panią Witkacy, wielokrotnie Panią portretował.
– Witkacy – tak, rzeczywiście parę razy mnie malował. To był bardzo piękny mężczyzna, ale na fotografiach jest zupełnie do siebie niepodobny – wygląda jak pomocnik fryzjera – a naprawdę to był wysoki, wspaniały mężczyzna o groźnym, ponurym spojrzeniu, ale bardzo, bardzo piękny.
– Ile Pani portretów namalował Witkacy?
– Cztery – wszystkie przekazałam do muzeum w Słupsku.
– Czy Pani teść, słynny Ludwik Krzywicki, którego biografię opublikowała Pani w książce „Żywot uczonego”, wywarł wpływ na Pani życiową postawę?
– Oczywiście, dyskusje z nim były niezwykle pouczające i pasjonujące. Był to człowiek, który wiele wiedział, obejmował całokształt współczesnej wiedzy. Można z nim było dyskutować o literaturze, polityce, matematyce, statystyce itd. Miał absolutnie encyklopedyczną wiedzę i był niezwykle zajmujący; bardzo szerokie horyzonty. I z tym wszystkim popełnił kapitalne głupstwo: kiedy jego syn, a mój mąż, marzył o tym, żeby zostać fizykiem – a teść miał nad swoim synem patriarchalną władzę – mój teść powiedział: „Nie mój drogi, nie zostaniesz fizykiem, bo fizyka jest nauką skończoną. Będziesz prawnikiem, bo w Polsce potrzebni są prawnicy”. A było to w epoce Einsteina, Heisenberga, w okresie heroicznego rozwoju fizyki. Często z moim synem, który zrealizował marzenia swojego ojca i został fizykiem, zastanawiamy się nad tym paradoksem.
– Czy był ktoś w Pani życiu, w młodości, w dzieciństwie, kto był dla Pani wzorem, największym autorytetem, kto miał wpływ na Pani życie, na charakter?
– Moja matka. Miała chyba 22 lata, kiedy pieszo poszła za swoim mężem, a moim ojcem na Syberię, gdzie ja się urodziłam. To była kobieta o niezwykłej szlachetności i wspaniałości ducha, pisze o niej Stanisław Brzozowski w swoich listach czy wspomnieniach.
Ona przede wszystkim pogardzała, naprawdę pogardzała pieniędzmi i dobrobytem, np. kiedy miała jakieś ładne futro przywiezione z Syberii, a któraś przyjaciółka czy bratowa powiedziała: „jakie to ładne”, ona natychmiast zdjęła je z siebie i oddała. Była dobra, niesłychanie mądra i bardzo inteligentna, z ogromnym poczuciem humoru. Bardzo ją kochałam.
– Jakie cechy charakteru ceni Pani najbardziej?
– Dobroć, przede wszystkim dobroć. To jest cecha najrzadsza dziś u ludzi. A potem, oczywiście, inteligencję i skromność.
– Co jest najtrudniej wybaczyć?
– Zarozumiałość, przywiązywanie zbyt dużej wagi do własnej osoby, zakochanie w sobie — co, niestety, ciąży na wielu ludziach ze świata nauki, na pisarzach. Poza tym przywiązywanie wagi do drobnych, nieważnych spraw, a także zły stosunek do innych ludzi.
– Co według Pani jest najważniejsze w życiu kobiety?
– Dla mnie macierzyństwo jest na pierwszym miejscu, ważniejsze od wszystkiego.
Bures-sur-Yvette, 10 grudnia 1991 roku
Recogito, nr 27 (marzec-kwiecień 2004)