Jacka Bierezina pochowano na cmentarzu „Na Dołach” w Łodzi. Na grób Jacka po trzech miesiącach od śmierci zaprowadził mnie jego przyjaciel, Paweł Jędras, szef łódzkiej „Gazety Wyborczej”. Trudne to było spotkanie. Nie mogłem zapomnieć, że dosłownie kilka miesięcy wcześniej, w końcu kwietnia, jechaliśmy razem samochodem z Paryża do Łodzi. Zatrzymaliśmy się na noc w Luksemburgu, gdzie kolacją podjął nas André Simoncini, poeta, wydawca. Było wesoło i dobrze.
Do hotelu wracaliśmy poprzez otwarte jeszcze nocne bary. Nic nie zapowiadało tragedii. Ale jednocześnie Jacek niósł już w sobie dramat. Czułem to. Zresztą nie trzeba było być psychologiem. Drugą część nocy przetelefonował po świecie. Błagał o pomoc. To znaczy, błagał, błagał o rozmowę, kontakt, zainteresowanie się nim. Utwierdzenie, że jest wielkim poetą. I to błaganie było błaganiem człowieka, który sobie samemu zarzucał nieudacznictwo.
W psychice Jacka splątało się wiele dróg, które tuż przed jego śmiercią krzyżowały się w bałaganie i gmatwały w niemożliwości racjonalnego działania. Nie mógł sobie ze sobą poradzić. Choć na zewnątrz jeszcze, jeszcze na rękę brał. Kto silniejszy. Szukał miłości i miał ją. Ale była to złuda, do której dążył, a potem szukał następnych. Był z „mięsa i kości”, cały na wiatr życia, żeglarz— ale gdyby dopłynął… jak się dopływa, kto wie, zna wyroki Pana.
Kto z nas wie, czy jest dobrym, czy złym? Jacek popadał w swój ból – w państwie, w którym żył. W państwie, w którym przytulono go po jego polskich peregrynacjach politycznych, zaczynał się czuć osaczony. Trzeba było mieć pieniądze na mieszkanie, na telefon i na światło. Wiem, pomagano mu, ale on szukał wolności. Przecież za ciepło i światło nie pisze się wierszy, bo trzeba pomacać paluchem, przeżyć, byle w spokoju. Oto warunek twórczości.
Jak Jacka można było nie kochać? – I jak on sam potrafił się uprzykrzać. Tak było. Niósł ze sobą atmosferę uczty i zabawy. Rozmowa z nim często była wyścigiem kolarskim, szlakiem górskim, boksem. Mówił, że jest agnostykiem, ale otwarty był na wiarę. Byt Wszechmocnego istniał w nim i ten Wszechświat wrażał w twórczość. Poszukiwał swojego „ja” – tego bólu twórczości, ciągle zmieniającego się w czasie, jak chmury w przestrzeniach. Jechałem z moją córką trasą wypadku. Zosia spojrzała na mnie i spytała: „Myślisz o Jacku?” Tak – odpowiedziałem.
Słuchaliśmy Mahlera Das Lied von der Erde – Pieśń Ziemi. Słowo ewig – wiecznie, jak echo zamykało utwór. Wieczność artysty, poety i śmierć zamykająca ziemskie kłopoty. Jacek był stworzony do bólu. Właściwie przez cały czas wyzwalał go, gonił za nim, kąpał się w nim. Ból Jacka był jego alter ego, jego sposobem na życie. Nie pisało mu się. Ten stan dręczył go – i trwał. Jaka może być wieczność dla artysty? Czy ona dana mu jest a priori? Czy musi on dokończyć pieśń? Oto jeden z elementów dzieła, jak również dylemat. Przecież nikt z nas nie mógł krzyknąć: „Jacku, nie przechodź!” Twórczość polega chyba na tym, że trzeba wiedzieć, gdzie się zatrzymać. Ale również może nas przerosnąć i wtedy staje się rakiem. Wszystko jest na swoją miarę.
Widzę twoje oczy, ciemne ognikami niepokoju, przerażeniem w ucieczce. Nikt z nas nie wie, w jakim momencie wykruszamy się. Jacek, gdyby żył w innej epoce, w romantyzmie, byłby bardem, wieszczem, nieokiełzanym rumakiem. Żył dzisiaj, w szczelnej epoce powiększającego się więzienia. Chciałbym, Jacku, żeby twoja poezja żyła.
Paweł JOCZ
Paryż, 5 kwietnia 1994 roku
Paweł Jocz (1943-2008). Urodził się w Wilnie 6 maja 1943 roku. Ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Swoje prace zaprezentował po raz pierwszy w 1967 roku na wystawie w Sztokholmie. Głównym obiektem jego zainteresowań twórczych były twarz i tors człowieka. Ostatnie 30 lat swojego życia spędził, mieszkając na stałe we Francji, gdzie zajmował się przede wszystkim rzeźbą i rysunkiem, a także – w mniejszym stopniu – malarstwem i grafiką. Wielokrotnie wystawiał swoje prace w galeriach całej Europy, zwłaszcza w Polsce, Francji, Belgii, Szwecji i na Litwie. Zmarł w swojej pracowni w Boulogne 21 października 2008 roku.
„Nasza Rodzina”, nr 5 (596) 1994, s. 31.