Ksiądz Józef Sadzik SAC urodził się dnia 18 lutego 1933 roku w Sułkowicach (archidiecezja krakowska). Gimnazjum rozpoczął w Strzelcach Opolskich (1945) i kontynuował w Collegium Marianum w Wadowicach na Kopcu. W 1950 roku złożył maturę prywatną w Collegium Marianum i rozpoczął studia filozoficzne na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale po paru miesiącach zrezygnował z ich kontynuowania i wstąpił do nowicjatu pallotynów w Ząbkowicach Śląskich (1950-1952). Pierwszą profesję złożył na Kopcu 26 sierpnia 1952 roku. Studia filozoficzno-teologiczne odbył w Ołtarzewie w latach 1952-1957. Święcenia kapłańskie otrzymał 22 czerwca 1957 roku w Ołtarzewie z rąk kard. Stefana Wyszyńskiego, Prymasa Polski. W tymże roku zdał maturę państwową w Warszawie (liceum dla pracujących). 1957-1962 studia filozoficzne na Uniwersytecie we Fryburgu szwajcarskim i w Monachium. W 1962 uzyskał doktorat we Fryburgu na podstawie pracy: Esthetiąue de Martin Heidegger (praca ta, nieco zmieniona, ukazała się jako książka po francusku i hiszpańsku). W 1962 roku zostaje przeniesiony do Francji na „roczny pobyt” przez ówczesnego prowincjała ks. Eugeniusza Werona. Faktycznie roczna pomoc, z powodu braku księży w Regii, przechodzi w stałe zamieszkanie w Osny i Paryżu, gdzie prowadzi wydawnictwo SEI – Societe d’Editions Internationales). W 1966 roku zakłada wydawnictwo Editions du Dialogue, którego został dyrektorem. W 1973 roku zakłada ośrodek odczytowo-dyskusyjny Centre du Dialogue. W 1975 roku zostaje rektorem domu paryskiego. Wszystkie te funkcje pełnił do dnia swojej nagłej śmierci, która nastąpiła 26 sierpnia 1980 w Osny pod Paryżem.
Msza święta pogrzebowa przy licznym udziale przyjaciół i znajomych została odprawiona 2 września 1980 roku w kościele polskim w Paryżu. Ciało zmarłego spoczęło na cmentarzu parafialnym w Sułkowicach.
* * *
Wyszedł z domu 26 sierpnia […] około godziny dziesiątej. Wieczorem przywieźliśmy z Osny jasnoniebieską marynarkę, zegarek i teczkę. Były w niej właściwie tylko wiersze zebrane Miłosza: przekład Księgi Hioba zostawił po drodze w drukarni. Zmarł na kolejny zawał serca po kwadransie pogadanki, jaką wygłaszał w nowicjacie pallotyńskim, po zadaniu pytania jednemu z kandydatów, co go skłoniło do wybrania zgromadzenia. Czy dosłuchał odpowiedzi do końca?
Przeszedł sam do pokoju Tadeusza – przerwałem pisanie i poszedłem sprawdzić: jego ostatnia droga wynosiła sześć lub osiem kroków. Położył się. Wstał. Usiadł na krześle. Popatrzył na ten sam widok, jaki mam za oknem: przed ścianą drzew ścięty w połowie pnia platan.
Nie pozwolił zawołać lekarza. Gdy zanikło tętno, Marek zaczął robić masaż serca, na podłodze. Wezwano karetkę reanimacyjną. W normalnych warunkach leczył się, chodził do doktorów, ale kiedy bywało z nim niedobrze, nie pozwalał ich wołać. Myślał, że nie jest tak źle, czy może nie chciał unikać śmierci? W testamencie trzykrotnie napisał o „oddaniu życia” – może to było dosłowniejsze, niż zwyczajnie chciałoby się sądzić?
„Życie swoje oddaję za Kościół – za tych, którym Bóg daje moc bezkompromisowego działania na rzecz czystości i piękna Oblubienicy. Ale i za wszystkich zabłąkanych i zagubionych, ponieważ sam doświadczałem zagubienia.”
„Miałem licznych przyjaciół niewierzących, od których nierzadko uczyłem się godności i uczciwości. Za nich również oddaję życie, wiedząc, że w domu Ojca jest mieszkań wiele.”
„Życie swoje oddaję za Stowarzyszenie, przede wszystkim za polską Prowincję i Regię francuską. Niech Bracia wybaczą mi wyrządzone im krzywdy. Jedno wiem: Stowarzyszenie będzie się budowało przez święte życie swoich członków.
Moją śmierć składam w śmierci Chrystusa w nadziei Jego zmartwychwstania.”
Przywiezioną marynarkę powiesiliśmy na oparciu krzesła za biurkiem. Myślę, że on odniósłby ją do sypialni. Szept wszystkich zegarów. Idealny porządek na biurku, w papierach. Jak zawsze. Ład był istotnym elementem jego stylu. Zawsze starannie ubrany, elegancki. Tylko ostatnio, po wakacjach, chodził w jakiejś jasnej koszuli czy bluzie, wypuszczonej na spodnie. „Cóż ty teraz tak chodzisz – pytałem się – jak jakiś Tołstoj”. „A to, wiesz – odpowiedział – mniej widać, że się przytyło”.
Zrównoważony, uporządkowany. Pedant. Może nawet perfekcjonista? Nie znosił żadnej tandety: religijnej, intelektualnej czy artystycznej. Nie tylko jako wydawca, także gdy urządzał wnętrza domu i Ośrodka Dialogu. W grę wchodzili zawsze tylko bardzo dobrzy pisarze i bardzo wybitni artyści. W ostatnią sobotę zastałem go przy fotografowaniu witraży Lebensteina w Centre du Dialogue. […]
Wymaganie poziomu zaczynał od siebie: powściągliwy, oszczędny w słowach, zawsze był starannie przygotowany: do każdej rozmowy, każdej konferencji, homilii, nauki rekolekcyjnej, odczytu, zagajenia. Wszystko było napisane starannym, drobnym pismem, pozbawionym ozdób, łatwym do odczytania.
Nie można powiedzieć tego o nim samym. Niełatwo go było poznać i pewno niewielu ludzi znało go naprawdę. Wszyscy spotykali się z jego grzecznością, uprzejmością, dobrym wychowaniem. Był bardzo delikatny wobec ludzi i szanował przedmioty.
Wyposażony w znakomity „zmysł architektoniczny” (podchwycił to określenie Miłosza, pisząc wstęp do jego Ziemi Urlo) i w poczucie formy, wierząc w wartość stylu, nadał swemu życiu cechy uporządkowanej struktury.
„Dla obcych ludzi mam twarz jednakową, ciszę błękitu…” Lubił zresztą ten kolor i w jasnobłękitnym garniturze wybrał się w ostatnią podróż. Twarz, tak, twarz zaczynała go zdradzać, opuszczenie kącika ust, wyraz oczu. Spod rysów urodziwego bruneta („Ty jesteś pallotyński Zapasiewicz” – mówiłem mu czasem po dłuższym niewidzeniu) zaczynała wyglądać twarz tragiczna, nawiedzona cierpieniem.
Znaliśmy sie dwadzieścia lat („wiesz, mówił, w tym roku powinniśmy sobie urządzić jakiś jubileusz czy co”). Złapałem się na tym, że jak Barbara Bogumiła w Nocach i dniach chciałem odruchowo zapytać go, w jakiej małej kawiarence poznaliśmy się w grudniu 1960 roku. We Fryburgu nad jezdniami paliły się duże elektryczne gwiazdy – na uroczystość patrona miasta, św. Mikołaja i już na Boże Narodzenie. Studiowaliśmy razem, zaprzyjaźniliśmy się, widywali często, w Polsce czy tutaj. Po śmierci, równie przedwczesnej i nagłej, w tym samym Osny, księdza Krzyszczuka. jeden z fryburskich kolegów osiedlił się w Kanadzie, drugi został niedawno kardynałem, a my – powtarzaliśmy sobie z Józkiem – zostaliśmy w Centrum. Ale gdyby nie pewna majowa noc tego roku, nie poznalibyśmy się naprawdę. Był wtedy chory, jak bardzo, wiem o tym teraz, bo nie chciał, żeby zawiadomić jego lakarza. Nieporozumienie między nami polegało na tym, że uważaliśmy się nawzajem za szczęściarzy. Gdy on w 1962 roku jechał do Francji, do najpiękniejszego miasta świata, a ja wracałem do kraju, myślałem sobie: „Ty pójdziesz górą, a ja doliną”. Rozśmieszyło mnie, gdy on po latach powiedział: „Ty zaszedłeś dalej”. W gruncie rzeczy w ostatnim czasie zbliżyliśmy się do siebie najbardziej. Nie było w tym naszej zasługi. Zbliżył nas ktoś, kto jego bardzo, a mnie trochę lubił.
Poczuliśmy się tej nocy, chacun dans sa nuit, zbratani w ludzkiej biedzie, w cierpieniu, którego istnienia nie podejrzewają ludzie niewierzący w Boga. Zresztą nawet wierzący… Moja nauczycielka ze szkoły powszechnej powiedziała mi niedawno, gdy ją prosiłem o modlitwę w intencji pewnego biednego księdza: „Ależ on nie może być nieszczęśliwy, nie ma nieszczęśliwych księży, wszyscy przecież tak blisko są Pana Jezusa” – powtarzała bezradnie patrząc na mnie wielkimi niebieskimi oczami.
Zrozumiałem wtedy, jak bardzo osobisty, wręcz autobiograficzny jest wstęp do Księgi Hioba, jaki napisał i dał mi do czytania: „Stale krążę wokół jednego zdania w Piśmie. List do Hebrajczyków mówi: «Nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał». Ależ ten jego Hiob, który udźwignął swoją „sumę nieszczęścia”, to autoportret – poraziła mnie ta myśl, gdy przeczytałem w testamencie zdanie: „Nie jest ważne, ile kto zdziała – zależy to wyłącznie od niezasłużonych talentów. Liczy się cierpienie złączone z krzyżem Jezusa, liczy się uczciwość i dobroć”. Napisał to 26 września 1977 roku, a we Wstępie do Księgi Hioba, która w pobliskiej drukarni czekała na druk, znalazło się wyznanie: „Pragnę zachować dystans, une pudeur. Dręczy mnie jednak następujące pytanie: czy istnieje jakiś możliwie «obiektywny» wyznacznik określający «wartość» człowieka? wszystko zostało nam dane – na plus i na minus. Najlepsza wola nie wykrzesze z przeciętności żadnego kształtu godnego podziwu. Ludzie wydają sądy o bliźnich wedle ich talentu, wyjątkowej inteligencji, siły woli. Bo jakże mają sądzić, jak nie po owocach? Wzniosły poemat, urzekająca symfonia, trzydzieści stronic młodego geniusza, które to stronice zrelatywizowały dotychczasowe pojęcie o wszechświecie. I jakiż fałsz! «Genialny pisarz» byłby zwykłym śmiertelnikiem, gdyby nie talent, który mu został darmo dany (gratia gratis data). Otóż podejrzewam, że istnieją inne owoce… Godne trwanie przy własnej ograniczoności i suma przeżytego nieszczęścia. […] Może więc istnieje inny wyznacznik, którego nikt nie dostrzega, który sprawia, że anonimowo przechodzimy przez życie, a który jest tajemnicą prawdziwej wielkości człowieka”.
Kiedyś, gdy pytano go, czym chciałby być, gdyby miał zacząć życie na nowo, odpowiedział, że pisarzem, ale nie jakimś drugorzędnym. Któż z piszących nie zna udręki poszukiwania formy na miarę tego, co się w nas dzieje. A „suma przeżytego nieszczęścia” jest jak ognista lawa w podziemnych cieśninach szukająca drogi do krateru. Nie móc powiedzieć, albo raczej: milczeć z obawy, że to, co powiem, będzie zdradą, bo nie sprosta przeżywanej w udręce największej, najświętszej prawdzie mojego życia, mojej jedynej biednej własności… Przez typ wrażliwości, inteligencję, zmysł formy i torturę doskonałości był z rasy wielkich artystów, z którymi się przyjaźnił, szukając socios doloris. Czy widząc ich cierpienia znajdował jakąś pociechę? Czy przeciwnie? Mówił o nich zawsze z miłością i podziwem, bez cienia żalu. Nie był to jakiś wyrachowany „mecenat kościelny” (ale było pewnie – dawanie i przyjmowanie świadectwa), to było jego środowisko, jego rodzina. Miłosz, Lebenstein, nieżyjąca Szapocznikow. Na biurku stała fotografia Zygmunta Hertza i Józefa Czapskiego. Na jej odwrocie było zdjęcie widoku z okien rodzinnego domu w Sułkowicach: jedno nagie drzewo, śnieg, w głębi suche krzaki. Pamiętam takie krajobrazy z wojennych zim w Małopolsce, rysowane surowo, miękko rozpylone i ostre. Na fotografii z jego biurka pejzaż jest właśnie taki sam: łagodny i bezlitosny.
Pisząc Wstęp do Hioba podkreślił i osobno zacytował słowa Księgi: „nie mówiliście o mnie prawdy”. Chciałbym przekazać to, co wydaje mi się prawdą jego życia: że wiele cierpiał. Co roku, pisał w swoim kalendarzu, pod datą 27 sierpnia, wielkimi literami: DZIEŃ MĘKI. Co to była za rocznica? Nie zdradzał tego nikomu. Rocznica taka pamiętna, że bał się o niej zapomnieć? Której nie chciał sobie darować? Taki kalendarz na rok 1980 miał ze sobą w Osny. Umarł w wigilię tej tajemniczej rocznicy.
Przypisywanie cierpieniu tak wielkiej i heroicznej roli w życiu musiało mieć swój wpływ na przeżywanie religii. W świetle Wstępu do Hioba widać, że wiara jest przede wszystkim wiernością w cierpieniu, wiernością Bogu, który dopuszcza cierpienie ludzi dobrych i sprawiedliwych, istot niewinnych, dzieci, zwierząt. Wiara i wierność. Wybierając się w ostatnią podróż do Osny poprosił Danutę, żeby mu sprawdziła, gdzie w Biblii powiedziano: „Wytrwał, jakby na oczy widział Niewidzialnego”. Ujrzał Go wcześniej, zanim otrzymał odpowiedź, że jest to w Liście do Hebrajczyków 11,27.
Krążył w ostatnich chwilach wokół tych myśli. Z tomu Miłosza wypisał – może w pociągu – fragment Pieśni obywatela: „A przecież byłem już nieraz tak blisko, / Sięgałem w serce metalu, w ducha ziemi i ognia i wody, /I niewidome odsłaniało twarz, / Jak odsłania się noc spokojna w strumieniu odbita”.
„Wierzyłem wiarą biblizną” – napisał w swoim testamencie. Jego wiara była rzeczywiście ukształtowana przez Biblię i teologię związaną z Soborem Watykańskim II, zwłaszcza francuską. Jako wydawca śledził wszystkie nowe wydawnictwa, uważnie, krytycznie. Swoją rolę, jako współzałożyciel i dyrektor Editions du Dialogue, pojmował jako transfuzję świeżej krwi, nowych, ożywczych dla katolicyzmu polskiego inspiracji. Był pod urokiem nowej, odważnej teologii zachodniej. Nigdy nie był bezkrytyczny, ale z czasem patrzył na nią coraz czujniej: w przedmowie do Psalmów w przekładzie Miłosza napisał: „Plagą naszego czasu są mędrkowie, którym udało się uchwycić mechanizm bełkotu”, modnego bełkotu, także w dziedzinie teologii, filozofii i duchowości. Jako wydawca osłuchiwał i opukiwał książki, które chciał włączyć do krwiobiegu polskiej myśli i polskiej pobożności, wbudować w model, który niewątpliwie świadomie projektował. Niczego nie brał z góry za dobrą monetę, słuchał jak dźwięczy, każdą sprawdzał zębami. Zmysł doskonałości kazał mu szukać tylko najlepszych nazwisk. Wśród 150 wydanych za jego dyrekcji książek wyróżnia się licząca dziś ponad 40 pozycji seria „Znaki Czasu”. Było to jego oczko w głowie, jego parnas, do którego wejścia strzegł pilnie. Pierwszym z Polaków, który tam się po pewnym czasie pojawił, był ksiądz Kominek, pewnie nie tylko dlatego, że był arcybiskupem.
W Centre du Dialogue, gdzie odbyło się przeważnie pod jego przewodnictwem około 40 zebrań z odczytami, prelegentami byli z reguły Polacy, ale tu także wymagana była przynależność do wyższej hierarchii intelektualnej, artystycznej lub przynajmniej – kościelnej. Gdyby ktoś chciał w tym widzieć przejaw jakiegoś wysublimowanego snobizmu czy salonowości, odpowiem od razu: wynikało to przede wszystkim ze wspomnianego już „pragnienia doskonałości”, z szacunku dla kompetencji, uznania dla wartości sprawdzonych, z rzetelności. Sam był jej przykładem, precyzyjny, dokładny. Ile lat pracy włożył w przygotowanie polskiego mszału, katechizmu, ile godzin, tygodni przesiedział choćby z Czesławem Miłoszem przy ostatecznym przygotowaniu do druku jego świetnych przekładów. A zdrowia było coraz mniej i sił. I pewnie fakt, że coraz trudniej przychodziło mu sprostać owemu ideałowi doskonałości, był dla niego źródłem dodatkowej udręki.
– Widać, że się starzejesz, powiedziałby mi tutaj, jak rok temu w czasie rekolekcji – rozrzewniasz się, rozczulasz…
26 sierpnia, […] wychodząc już na pociąg, zatelefonował jeszcze:
– Był Offredo z Antenne 2, w ich dzienniku o 12.45 gościem invite będzie Polska. Chciał żebym tam był z Krzysztofem Pomianem, ale przecież jadę do Osny.
Żyliśmy wydarzeniami w Polsce. Zawsze zresztą to, co się działo w kraju, obchodziło go najżywiej. Zawsze trzeba mu było „odpowiadać na wieści z Warszawy”. Dom na Surcouf, którego atmosferę tworzył, był pełen ludzi z kraju: pisarzy, uczonych, artystów, dziennikarzy, działaczy. „Chciałbym spocząć w Polsce… przepraszam za kłopot, jeśli umrę poza Polską”. […]
Nigdy nie opuścił najbardziej wewnętrznego obszaru ojczyzny, jakim jest język. Pilnował go, strzegł, sprawdzał kamertonem każdy dźwięk słowa w przekładach i w tym, co sam – z jaką uwagą i dbałością o piękno – pisał.
Chciał spocząć na Kopcu w Wadowicach, gdzie [.;.] złożył pierwszą profesję pallotyńską. Ze Stowarzyszeniem związany głębiej, niż to się mogło wydać powierzchownym obserwatorom. Często popełnia się ten błąd w patrzeniu na duchownych, gdy ich „zwrócenie się ku światu” bierze się za eskapizm lub co najmniej za wyraz ich złego samopoczucia w Kościele czy w zakonie. Najpiękniejsze słowa w jego testamencie są o Kościele i Stowarzyszeniu, do którego tak głęboko należał.
Wiedział, ile mu zawdzięczał, ile dawała mu obecność i współpraca braci. Nie był sam. Dzięki nim mógł żyć i pracować. „Nie zapominałem nigdy, że w Stowarzyszeniu otrzymałem dar kapłaństwa i, że słabości moich Współbraci są również moimi słabościami? Często wracałem do myśli, że moja grzeszność jest przyczyną upadków moich Braci, dlatego traktowałem siebie za niegodnego członka pallotyńskiej rodziny”. […]
Zmieniono testament. Ludzie w Sułkowicach zaczęli zbierać podpisy, żeby go tam, wśród swoich, przy rodzicach, pochowano. Ponieważ teraz ludzi w Polsce nareszcie trzeba słuchać, spełnione zostanie ich życzenie. Zmarły byłby tym pewnie zaskoczony i wzruszony, że tyle dla nich znaczył, choć żył i pracował tak daleko przez ponad dwadzieścia lat.
Przyjeżdżając tutaj, nie myślałem, że się tak zamienimy rolami, że to mnie przyjdzie go żegnać, że on wcześniej odleci do Ojczyzny. Że on, zawsze dyskretny i cywilny, przekroczył granicę z dłońmi związanymi różańcem otrzymanym od Jana Pawła II i tak uroczyście: w pallotyńskiej sutannie, jak wiadomo wzorowanej na sutannie samego papieża, w albie, porządnie przez Floriana przepasany cingulum (ci z zakładu pogrzebowego nie wiedzieli, co idzie po kolei: księża jak wiadomo – prawie że nie umierają), w filoletowym ornacie, ze stułą po dawnemu skrzyżowaną na piersiach. Nie było tylko manipularza: manipulum fletus et doloris, symbolu trudu i boleści. Ale po co symbole, skoro tyle tego było naprawdę w czyimś życiu.
Janusz St. PASIERB
Janusz St. Pasierb urodził się 29 stycznia 1929 roku w Lubawie na Pomorzu. Ukończył Liceum w Tczewie, potem Seminarium Duchowne w Pelplinie, gdzie w 1952 roku otrzymał święcenia. Był wikarym w Grudziądzu i w Redzie koło Gdyni, potem studiował historię sztuki w Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, gdzie w 1957 roku uzyskał doktorat. Następnie studiował w Instytucie Archeologii Chrześcijańskiej w Rzymie i na Uniwersytecie we Fryburgu szwajcarskim. W 1963 roku został doktorem archeologii. W 1964 zaczął wykładać w ATK i w Seminarium Duchownym w Pelplinie. W 1964 habilitował się w Uniwersytecie Warszawskim, w 1965 został docentem, w 1972 profesorem. Był kierownikiem katedry historii sztuki ATK i sekretarzem Komisji Episkopatu d/s Sztuki Kościelnej oraz członkiem Komitetu Nauk o Sztuce w Polskiej Akademii Nauk. Był autorem wielu książek. Wydał tomiki poetyckie: Kategoria przestrzeni (Warszawa 1978; Pelplin 2007), Things ultimate and other poems. Rzeczy ostatnie i inne wiersze (Londyn 1980; Pelplin 2001), Zdejmowanie pieczęci (Warszawa 1982; Pelplin 2006), Wiersze religijne (Poznań 1983), Czarna skrzynka (Warszawa 1985; Pelplin 2006), Koziorożec (Warszawa 1988; Pelplin 2007), Wiersze wybrane (Warszawa 1988), Wnętrze dłoni (Łódź 1988), Doświadczanie ziemi (Kraków 1989), Morze, obłok i kamień (Kraków 1992; Pelplin 2001), Ten i tamten brzeg (Warszawa 1993; Pelplin 2001), Puste Łąki (Warszawa 1994; Pelplin 2001). Po jego śmierci ukazały się tomy: Po walce z aniołem (Warszawa 1996), Butelka lejdejska (Warszawa 1995; Pelplin 2003), Poezje wybrane (Warszawa 1998), Wierzę (Pelplin 1998), Liturgia serca (Warszawa 2002), Haiku żarnowieckie (Pelplin 2003). Był autorem esejów: Czas otwarty (Poznań 1972, 1974; Pelplin 1992), Miasto na górze (Kraków 1973, Pelplin 2000), Szkice o kulturze (Pelplin 1982), Światło i sól (Paryż 1982), Pionowy wymiar kultury (Kraków 1983), Gałęzie i liście (Poznań 1985; Pelplin 1993, 2002), Skrzyżowanie dróg (Poznań 1989; Pelplin 1994, 2002), Obrót rzeczy (Poznań 1993; Pelplin 2002), W perspektywie kultury (Wrocław 1994), Katedra symbol Europy. La cathedrale Europe (Pelplin 2003), Katedra symbol Europy. Die Kathedrale als Symbol Europas (Pelplin 2004). Opublikował też książki o sztuce: Ochrona zabytków sztuki kościelnej (Warszawa 1968, 1995, 2001; Poznań 1971), Człowiek i jego świat w sztuce religijnej renesansu (Warszawa 1969; Pelplin 1999), Malarz gdański Herman Han (Warszawa 1974), Pelplin (Wrocław 1978, współaut. J. Ciemnołoński), Skarby Jasnej Góry (Warszawa 1981, 1985, 1987 1989, 1991, 1997), Katedra w Pelplinie (Gdynia 1973; Pelplin 1982, 1993, 2005), Pelplin i jego zabytki (Warszawa, Pelplin 1993), Polonica artystyczne w zbiorach watykańskich (Warszawa 1999, 2002, współautor ks.Michał Janocha), O Albercie Schweitzerze – człowieku i myślicielu (Pelplin 1950), Od kaznodziejstwa do homilii (Pelplin 1984), Zgubiona drachma. Dialogi z pisarzami (Warszawa 2006). Jako poeta debiutował w 1971 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Jego wiersze tłumaczono na angielski, niemiecki, francuski, włoski, hiszpański i rosyjski. Przez wiele lat współpracował z Centre du Dialogue i Editions du Dialogue, bywał częstym gościem pallotyńskiego domu w Paryżu i publikował w paryskiej „Naszej Rodzinie” swoje publikował „Kartki z notatnika”. Zmarł w Warszawie 15 grudnia 1993 roku, pochowany został na cmentarzu parafialnym w Pelplinie.
„Nasza Rodzina”, nr 10 (433), październik 1980, str. 13-17.