25 stycznia 2022 roku upłynęło dziesięć lat od śmierci Macieja Niemca. Kto czytał jego wiersze, wie doskonale, iż – jak czasem przewrotnie lubił podkreślać – to czysta metafizyka. W swojej poezji, w przeciwieństwie do prozy życia, starał się być wyważony w każdym calu; niczym na wadze równoważąc wszystko w taki sposób, żeby szale za bardzo się nie rozeszły. Ciągle balansował na granicy dotykając i nieba, i odmętów otchłani.
Wiersze Macieja wciąż intrygują. Opowiadają o zmaganiu, jak i o trudnych do zniesienia chwilach. Jego tomiki zadomowiły się w moim bibliotecznym zbiorze i nie porosły kurzem. Są dla mnie strugami deszczu, spacerem paryskimi ulicami, spoglądaniem na Sekwanę z paryskich mostów. Są aromatem mocnej kawy i dymu z papierosa. Są bielą paryskich domów, a niekiedy szarością smogu. Są też tęsknotą za czymś, co dla Macieja nie było osiągalne, czego szukał wtapiając się w żywą tkankę kosmopolitycznej metropolii. Są tym, co kochał i czego nienawidził. Są zmaganiem z przeszłością i teraźniejszością. Są konfrontacją z samym sobą w zwątpieniu i w momentach olśnienia. Nie jest to – jak mogłoby się wydawać – poezja destrukcyjna. Posiada swój walor i jakąś ukrytą, wręcz alchemiczną moc.
Macieja poznałam w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia. Miał wówczas szczęście w oczach, jasną twarz i – jak dzisiaj mi się wydaje – znacznie mniej sarkazmu w sobie niż pod koniec życia. Nie należał do pozerów, choć lubił robić wrażenie. Z czasem w niejednym gronie zaczął uchodzić za cynika i impertynenta. Brał bowiem życie ostro. I żądał od niego wiele. Sam, jeśli chodzi o zwykłe egzystencjalne sprawy, zdawał się kompletnie je lekceważyć. Tak jakby kwestie bytowe go nie dotyczyły. Co było tego przyczyną? Trudno o proste wytłumaczenia.
Nieraz z pamięci przywołuję tembr jego głosu. I przeszywający wzrok. Niejednokrotnie chwile milczenia przerywał pytaniami, na które nie było odpowiedzi. Lubił też onieśmielać, prowokować, stawiać różne sprawy na ostrzu noża. Nie byliśmy z zażyłych relacjach. Był raczej dobrym znajomym. Kontaktowaliśmy się wówczas, gdy czegoś potrzebował. Przeważnie spotykaliśmy się w domu przy rue Surcouf albo w pracowni Pawła Jocza w Boulogne. Był też okres, gdy trafialiśmy na siebie w atelier Tadeusza Brudzyńskiego nieopodal Bercy. Jakby trochę bezwiednie dane mi było śledzić jego losy, odnoszone sukcesy, ale i życiowe porażki. Nie miałam wątpliwości, że nosi w sobie ogromny potencjał twórczy. I wydaje mi się, że był tego w pełni świadomy.
Jego poezji nie trzeba bronić. Obroni się sama. Zaglądając od czasu do czasu do paryskich księgarń, chętnie brałam do rąk francuskie przekłady wierszy Macieja, autorstwa Fernanda Cambona. Warto wspomnieć, że bodajże najlepszy tłumacz Niemca zmarł dziesięć miesięcy po nim, 12 grudnia 2012 roku.
Maciej Niemiec nie zostawił po sobie opasłych tomów. Ale to, co napisał, wystarczy, żeby przekonać się z jak wyjątkowym dziełem mamy do czynienia. Inna sprawa, że chciałoby się przeczytać znacznie więcej. I tego pragnienia nie da się już zaspokoić.
Anna SOBOLEWSKA
Anna Sobolewska – urodziła się w Białymstoku. Studiowała pedagogikę w Krakowie. Współpracowała między innymi z paryską Galerią Roi Doré i ukazującymi się we Francji czasopismami: „Głos Katolicki” i „Nasza Rodzina”. W roku 2015 w Éditions Yot-art wydała książkę Paryż bez ulic. Jocz, Niemiec, Urbanowicz i inni. Od ponad trzydziestu lat mieszka w Paryżu.
Recogito, rok XXII, styczeń 2022