Marek Wittbrot: Łacińskie creatio było utożsamiane z płodzeniem, stwarzaniem, ale nade wszystko – jak w mowach Cycerona – z wyborem przedstawiciela, który miał wyrażać opinie ludu. Czym dzisiaj jest kreacja? Paweł Jocz: Cywilizacja grecko-łacińska i judeochrześcijańska jest naszą matką. Odwołujemy się do niej, bo ona ukierunkowuje nasze myślenie i nasze poszukiwania. Zachwyt nad stworzeniem pociągnął nas w kierunku Boga-Człowieka. Bóg jest nieopisany, więc człowiek, korzystając z tego co widzialne, próbuje wciąż na nowo określić Go, opisać. Kreacja jest fundamentalnym problemem, jest tajemnicą, której nie da się uchwycić. W rzeczy, której nadaliśmy jakiś kształt i formę, próbujemy zawrzeć coś, co posiadałoby uniwersalne przesłanie. Właściwie kreacja jest sięganiem poza dzieło, które powstaje w naszych rękach. Ona rozpoczyna się w momencie, kiedy już nie jesteśmy w stanie panować nad materiałem, kiedy włączamy swój szósty zmysł i dalej idziemy jakby po omacku. M. W.: Na początku, jak czytamy w Ewangelii według św. Jana, było Słowo, czy zatem kreowanie nie zaczyna się od słowa? Adam Zagajewski: Trudno mówić o kreacji bez konkretnego materiału. Mogę mówić jedynie o pisaniu, bo na tym się znam. Pociągające jest mówienie o kreacji w ogóle, ale jest ono niebywale trudne. Chyba, że mówiąc o tym, co sami robimy, dochodzimy do tego, co wspólne, czyli do racji tworzenia. M. W.: Nie jesteśmy bogami, więc nie stwarzamy z niczego, zawsze korzystamy z jakiegoś materiału. I nas Bóg stworzył z prochu ziemi, zatem było coś, z czego powstaliśmy. A. Z.: Artysta stoi przed trudnym dylematem. Posiada nie tyle za mało, co za dużo rzeczy. Musi dokonać wyboru, poddać swój „stan posiadania” redukcji. Jednym z pierwszych elementów w starożytnej demokracji było znalezienie reprezentanta. Pisarz też szuka, próbuje stworzyć coś trwałego, odnaleźć właściwe słowo. M. W.: Musi dokonać selekcji? A. Z.: Selekcja odbywa się w dziwny sposób – powiedziałbym – niedemokratyczny. Jest gorączkowym poszukiwaniem. Poważna twórczość zawsze wiąże się ze sferą ducha, z czymś, co jest najtrudniejsze do określenia. Zawsze w grę wchodzi duch, który nie bardzo lubi być definiowany. Dlatego w moim przypadku kreacja jest raczej dialogiem, a nie eksplozją, dialogiem z kimś czy czymś, co poza mną. Istnieje jakiś tajemniczy partner, który nie jest czytelnikiem, lecz kimś ukrytym, kimś, z kim nawiązujemy rozmowę. Ten partner jest obecny w greckiej, jak i każdej innej tradycji. Właśnie ów partner sprawia, że poważniejemy, stajemy w obliczu kogoś czy czegoś, co narzuca nam powagę. Nie znaczy to, że tracimy poczucie humoru, ale naczelny pozostaje ton powagi. M. W.: Niekiedy, w historii, kładziono akcent na duszę czy ducha, kiedy indziej na ciało czy materię. Do dzisiaj sporu nie rozstrzygnięto. Spadkobiercy Platona optują za tym co niematerialne, dla pozytywistów tworzenie jest rodzajem produkcji, odtwarzaniem z natury, zwolennicy Jamesa najwyższą rangę nadają doświadczeniu, uczniowie Bergsona intuicji, jeszcze inni opierają się na zjawiskach, mówi się też o aktywnej destrukcji czy mocy chcenia. A. Z.: Każda sztuka realizuje się w czymś bardzo konkretnym. Nie chce uduchawiać sztuki i czynić z niej jakiejś mistyki. Trzeba widzieć materię w każdej sztuce, wcześniej jednak zjawia się coś duchowego, w sensie nagłego wyjścia ze sfery codzienności. Sfera zwykłej codzienności nagle zostaje oświetlona innym – można by powiedzieć – bocznym światłem, ale musi być obecna. Broń Boże, nie chcę być współczesnym Hoene-Wrońskim i rozpuścić się w duchowych definicjach, ale jednocześnie zwróciłbym uwagę na ów zasadniczy element: reflektora, który oświetla nagle miejsce, w którym się znaleźliśmy. P. J.: Twórczość niesie w sobie dramatyczność wyboru. Żeby powiedzieć coś, co by było niesione – w sensie przyszłości – trzeba przejść przez dramat odkupienia, dramat Chrystusa. W przypadku twórcy ten dramat nie musi być tak wielki, jak w przypadku Jezusa, jednak nie da się go uniknąć. Trzeba wybierać, rezygnować z rzeczy błahych i nieważnych, na rzecz tego, co trudne i niejednokrotnie bolesne. Twórczość to przesłanie, message, ale nie my go odczytujemy. Wszystko, co stworzyliśmy, ulega mitologizacji. Powstaje legenda, która często nie jest zgodna z naszym założeniem. Jeśli chodzi o rzeźbę, kiedy jestem rozgrzany i często o krok od załamania, pojawia się coś nieprzewidzianego. Najważniejsze powstaje wtedy, gdy dzieło, które tworzę, jest już poza moim dotykiem. M. W.: Chrystus to dwa tysiące lat historii, czy wcześniej nie istniała prawdziwa kreacja? P. J.:Był Orfeusz i Eurydyka, był Dionizos, śmierć, przejście przez Styks, Hades, miłość, dramat… Orfeusz stał się poetą w momencie, kiedy wszystko utracił. To jest ten paralelizm, który zaistniał w śmierci Chrystusa. Ten sam dialog wypadków istnieje w innych kulturach i religiach, jest uniwersalny. Koncepcja, która znalazła pełny wyraz w dramacie odkupienia, zuniwersalizowała nasze myślenie. Przez piętnaście wieków, aż do renesansu, żeby osiągnąć stan wewnętrznej ekspiacji, powtarzaliśmy to samo. Tworzenie jest rodzajem pacierza, który gdzieś się rodzi. Pacierz jest wtedy wielki, kiedy zbliża do prawdy, a oddala od kłamstwa, zafałszowania, blefu, udawania. M. W.: Czy w gruncie rzeczy nie chodzi o sprawy podstawowe, takie jak życie, miłość i śmierć, artysta zaś próbuje wyrazić niewyrażalne, umykające naszemu poznaniu. Rzeźbiarz czy poeta jest może tym, który przemawia w imieniu innych? Przecież pisanie, jak i wykuwanie z kamienia, czy wyciskanie z gliny, z gipsu, z betonu, to umiejętności niezmiernie rzadkie. P. J.: Wciąż dotykamy zasadniczych ludzkich spraw, dlatego nasz wysiłek musi być jak pacierz, składanie rąk do modlitwy. A. Z.: To, co pan Paweł mówi wydaje mi się bardzo Mandelsztamowskie. On miał wizję kultury jako spotkania – spotkania słowa i ciała. Fascynujące, że rosyjski Żyd był tak szalenie zaintrygowany chrześcijaństwem. Przeciwstawiał się symbolistom, którzy uciekali w stroną czysto duchową, z mniejszym respektem patrzyli na ciało, na kamień, na rzeczy, które nas otaczają. Mandelsztam widział w chrześcijaństwie prawzór spotkania słowa i ciała. W wierszu „Katedra” pisał o gotyckiej świątyni jako systemie sprzeczności, ukazującym coś widzialnego a zarazem niewidzialnego. M. W.: Tylko rzeczy małe – jak pisał Pan w „Cudzym pięknie” – są wyrażalne, wielkie – nigdy. A. Z.: Każde pokolenie jest jakby na granicy, ale – wydaje mi się – nasza sytuacja jest bardziej dramatyczna, bo przyszliśmy po Becketcie, po pokoleniu radykalnej awangardy, która nieomal zniszczyła gmach sztuki. P. J.: Podobnie jest w awangardzie plastycznej, która doprowadziła do zatarcia walorów twórczości w tradycyjnym pojęciu… Wyciągamy z morza wspaniałe łupiny, zabytki starej kultury, a potem robimy jakieś atrapy, przerabiamy je, rozbijamy, niszczymy. Dużo jest w tym donkiszoterii, nie ma potrzeby poszukiwania, prawdziwej kreacji. Każda epoka broni swojej kultury, a my zatraciliśmy instynkt samozachowawczy. To, co wartościowe, wyjątkowe, autentyczne, często niepowtarzalne, jest wypierane z rynku, wyrzucane na śmietnik. Śmietnik zaś, cały ten skład rupieci, różnego rodzaju odpadów, stał się symbolem nowoczesności i oryginalności. A. Z.: Czy zatem kontynuować gest awangardowo-niszczycielski, czy raczej próbować coś odbudowywać? Jest to niezwykle poważne pytanie dla każdego, kto pisze czy maluje. Nawet ci, którzy chcą odbudowywać, wiele się nauczyli od burzycieli, bo burzyciele często byli bardzo zdolni, ale trudno mówić o kreacji w sensie czysto abstrakcyjnym. Niekiedy zastanawiam się, czy nam – pokoleniu, do którego należy także Miłosz, choć chronologicznie jest bliższy Beckettowi – uda się ocalić pamięć? Czy twórczość w tym znaczeniu, jak ją pojmowano aż do początku XX wieku, przetrwa? Czy wola ocalenia będzie silniejsza niż dążenie do destrukcji? I czy ocalenie nie będzie akademickie, zbyt konserwatywne – bo jest takie niebezpieczeństwo. P. J.: Wiek XX narzucił całe programy konsumpcji. Nie można zarzucać awangardzistom, że to co robili było niesłuszne. Współczesna komunikacja stworzyła inny profil świata. Przepływ informacji jest dzisiaj znacznie szybszy, a zatem i przemiany cywilizacyjne następują znacznie szybciej. Problem w tym, że to, co nadal uchodzi za awangardę, dawno przestało nią być i po prostu miętosimy się, powtarzamy te same gesty, powielamy stare schematy, próbujemy robić dobre wrażenie, często brakuje nam idei, etycznej odwagi albo umiejętności. M. W.: Niewątpliwie dzisiaj łatwiej się porozumiewać, komunikować, ale czy dzięki temu nasza wiedza jest większa, głębsza? Trzeba pamiętać o przestrogach Karla Poppera, który powtarzał, że tylko nasza niewiedza jest nieograniczona, nasza wiedza zaś jest niepewna i bardzo ograniczona. A. Z.: Świat współczesny próbuje narzucić pewne rozwiązania. Czy jednak kultura rozwija się w sposób anarchiczny? Co do tego mam duże wątpliwości. M. W.: Nie wolno nam zapominać, iż na sprawiedliwe oceny musimy trochę poczekać. Zawsze niezbędny jest dystans. Są poza tym takie zjawiska, o których mało kto wie. Po czasie może się okazać, że to one były ważne, a nie to wszystko, co dzisiaj jest głośne, reklamowane, określane mianem wielkiego dzieła. Kto pamięta, że Goethemu daleko było do sławy Richtera, znanemu jako Jean Paul? Kiedy żyli van Gogh czy Kafka, kto o nich słyszał? Kto cenił Cezanne’a czy Leautauda? Co dzisiaj mówią komuś takie nazwiska jak Despiau czy Emmanuel? A. Z.: Kryzys obecny jest dosyć poważny, chyba większy od dotychczasowych. Istnieje niebezpieczeństwo, że pewien rodzaj wyższej kreacji zniknie całkowicie. Świat ma ogromną tendencje do frywolności i doskonale obywa się bez sztuki. Jeśli się jeździ po świecie, łatwo stwierdzić, że ze wszystkich domów dobywa się taka sama muzyka rockendrolowa; usłyszeć inna muzykę to wielka rzadkość. Byłem niedawno na dwóch festiwalach poetyckich, jeden odbywał się w Jerozolimie, drugi w Rotterdamie. Niegdyś przyciągały one ogromną publiczność, w tej chwili przychodzi na sesję 40-50 osób. M. W.: Czy twórczość jednak nie jest nieustannym kryzysem? Gdyby nie było kryzysów albo po prostu dramatu istnienia, być może nie byłoby kultury, sztuki, kreacji? A. Z.: Istnieją być może takie siły w człowieku, w ludzkich genach, które sprawią, że nigdy nie dojdzie do najgorszego. Moi studenci w Teksasie są coraz lepsi, znają smak życia duchowego. Istnieje jednak bardzo poważne niebezpieczeństwo rozpłynięcia się w bylejakości, w kulturze masowej, Życie duchowe zapewne nadal będzie istnieć, ale będzie ono coraz bardziej elitarne. P. J.: Są nadzieje i obawy. Problem w tym, że we współczesnym świecie upowszechnia się dyktat pieniądza, a przecież istnieją wartości, których nie da się przeliczyć na żadną walutę. M. W.: Zawsze tak zwaną kreacją czy twórczością zajmowały się jednostki, zaś propagowały ją elity, określone grupy ludzi. Pytanie, w jaki sposób oddziaływać na szersze kręgi społeczne, jak z treściami, które jednak wymagają refleksji i medytacji, dotrzeć do tych, którzy mają całkiem inne potrzeby, których interesuje wyłącznie konsumpcja? A. Z.: Oczywiście, nigdy sztuka rozumiana jako wysokie posłannictwo nie była udziałem całego społeczeństwa. Wiemy, że piosenki neapolitańskie były śpiewane przez wszystkich, a dzieła muzyki poważnej były znane niewielu. Jest jednak różnica jakościowa. Zagrożenie jest poważniejsze. To nie jest tak jak było zawsze. Dynamika społeczeństwa masowego jest coraz większa. Jest ona takim walcem, który wszystko równa, zmiata. P. J.: Bardzo wielu ludzi jest rozwałkowanych… Stąd zagubienie, niepewność, brak jakichś fundamentów, to ciągłe zgrywanie się, jakby planowe zbrutalizowanie i agresja, widoczna także we współczesnych rzeźbach i obrazach. M. W.: Już w 1970 roku George Steiner zauważył, iż „wiele najprawdziwszych zjawisk naszej kultury ożywiła ontologiczna utopia”. P. J.: Utopia istnieje w sztuce plastycznej, nieźle nawet sobie pofolgowała. Człowiek zawsze łatwiej zawierzał utopii, która w sztuce jest po prostu kiczem, nie chciał stanąć oko w oko naprzeciw rzeczywistości. Ona bowiem nie poddaje się uproszczeniom, nie chce być na usługach ideologii. Utopia jest obecna wszędzie, nawet w kościołach ale, niestety, nie prowadzi do jakiejś samowiedzy czy pogłębionej religijności. M. W.: Zamazuje rzeczywistość, daje nieprawdziwy obraz? P. J.: Upowszechnia zły smak, redukuje nas do bezwolnych przedmiotów, odbiera każdemu indywidualny rys, charakter, osobowość, a nawet rozum. M. W.: Dochodzimy do tego, co dziś jest chyba bardzo ważne, a związane z dekonsrukcjonizmem. Wystarczy pójść do Muzeum Sztuki Współczesnej w Paryżu, żeby zobaczyć jak artysta, czyli współczesny kreator, dokonuje aktu twórczego rąbiąc siekierą meble. P. J.: Sztuka plastyczna wzbogaciła się o cały szereg ścieżek, strumieni… Wszystko wyszło z konstruktywizmu. To, w pewnym stopniu, obciąża klasykę – malarstwo, grafikę czy współczesne rzeźbiarstwo – ale też wprowadza nowe elementy myślenia, zmusza twórców do analizowania tego, co się dzieje. Brak jednak odpowiedzialności. Współczesny malarz czy rzeźbiarz nie chce brać odpowiedzialności za etyczne losy dzieła. Nie lepiej jest z Kościołem, który co prawda dawno przestał być mecenasem, ale buduje świątynie i kaplice, stawia pomniki, zamawia obrazy, wydaje książki i pisma, handluje świątkami. Księża – trzeba to, niestety, zauważyć i z bólem wypowiedzieć – bardzo często szerzą dewocję, propagują kicz, upowszechniają bezguście. Z kościelnych budowli i wnętrz zionie duchowym ubóstwem, gigantomania i zwyczajna pycha miesza się z brakiem kompetencji i odwagi. Nie jest chyba dziełem przypadku, że w Polsce ci, którzy dawniej służyli komunistycznemu reżimowi, teraz służą Kościołowi, wzięli się za wznoszenie świątyń, stawianie pomników i budowanie ołtarzy. Nawet w świątyni wszystko teraz musi być sztuczne, pozbawione wyrazu, zupełnie oderwane od życia, dalekie od ziemskiej, a także i boskiej rzeczywistości. Brakuje w Kościele ludzi, którzy byliby otwarci na współczesne tendencje myślenia. Wielu za wszelką cenę sięga po utarte schematy, nieaktualne przykłady, oklepane wzorce. Instytucja, która przecież nie jest tylko dla tych – choćby oni stanowili większość – którzy już wszystko o swojej religii wiedzą, w ten sposób traci na mocy swojego działania. Przypomina do złudzenia świeckie instytucje i staje się jakimś punktem usługowo-propagandowym. A nie została chyba powołana po to, by szerzyć ideologię. Można tylko żałować, że tak mało księży przygotowanych jest do miłowania sztuki, która „poszerza” pojęcie ducha. Katedry gotyckie stoją do dziś i zastanawiają, oddziałują siłą swojej ekspresji. Człowiek współczesny w swojej wędrówce wewnętrznej potrzebuje dzieła sztuki, które dałoby mu siłę, broniło przed naporem tandety, prowadziło w kierunku dobra. Dzisiaj, niestety, niewiele jest takiej przestrzeni, jaką niegdyś zapewniały gotyckie świątynie. Wszyscy ulegamy desakralizacji i nawet swoje miejsca święte profanujemy, pozbawiamy znaczenia. Kościół, oczywiście, nie jest jedyną instytucją, która powinna bronić spraw ducha, nie ulegać modzie, nie poddawać się złym nawykom czy iść na lep taniej popularności, a zatem i przeciętnych gustów, braku miary i umiaru. Wydaje mi się, że zatracono pewne wyczucie, a nawet poczucie wartości. Człowiek, któremu wmówiono, że wszystko wie i na wszystkim się zna, chce decydować o tym, co jak ma wyglądać. Malarz czy pisarz, żeby się sprzedać, próbuje nie Panu Bogu się przypodobać, lecz zasadom rynku, temu całemu targowisku próżności, gdzie więcej do powiedzenia ma zwykła przekupka niż ten, kto tworzy, kto nieźle musi się napocić, żeby coś sensownego powstało. M. W.: Wspomniany wcześniej Beckett wyraził to, z czego dopiero po latach zdano sobie sprawę, tropił i pokazywał absurdy naszej egzystencji. Ale przecież już Mallarmé, zrywając z tradycyjną warstwą semantyczną, wprowadzając innowacje typograficzne, poczynił pierwszy krok w stronę dekonstrukcji, trudno jednak nazwać go burzycielem, prekursorem rozkładu. A. Z.: Mam przyjaciela muzykologa, który powtarza, że „muzyka współczesna jest cmentarzyskiem”. Z różnych sztuk poezja – jego zdaniem – ma się najlepiej. Kiedy czasem narzekamy na współczesność, on wymienia nazwiska Miłosza, Brodskiego, Heaney’a, Herberta. Proces rozpadu, dekonstrukcji w poezji oczywiście istnieje od dawna, ale jednocześnie jest grupa poetów, którzy uporczywie poszukują sensu. M. W.: Istnieje duch czasu. Nie możemy przecież się wyalienować i istnieć poza czasem. Nie możemy tworzyć czegoś, co będzie dla współczesnych zupełnie nieczytelne. A. Z.: To jest szalenie ciekawy dylemat. Nie można pogardzać swoim czasem, bo czy chcemy, czy nie chcemy, będziemy się nim żywili. Jesteśmy częścią tego czasu. Niewielu artystów może powiedzieć, że wyszło z Fidiasza czy Bacha bezpośrednio. Karmimy się światem, ale jeśli ktoś jest artystą, to jednocześnie karmi świat. Świat dzisiaj jest karmiony „cienką zupką”. Niebezpieczeństwo, które trudno dokładnie opisać, jest realne. Może być tak, że wyższa sztuka będzie wytwarzać mało pożywne potrawy. Gdzie zatem szukać tego, co pożywne. M. W.: Być może wciąż chodzi o to samo: próbujemy scalić coś, co się rozpada, próbujemy z tego, co się rozpadło, z prochu, z gliny, z zużytego materiału, stworzyć coś nowego. A. Z.: Zatem, co nam pozwala na scalenie, co daje siłę, odwagę, co sprawia, że czasami udaje się nam ten gest scalający? M. W.: Wiara. Jeśli brakuje wiary, trudno cokolwiek osiągnąć. Chrześcijaństwo nie opiewa siły, ani materialnej zasobności czy potęgi, lecz mówi o ludziach cichych i pokornych, o życiu w duchu błogosławieństw. Wierzy, że z przysłowiowego ziarnka gorczycy, czyli czegoś niepozornego, słabego, często lekceważonego, wyrośnie dorodny owoc. P. J.: Poszukiwanie prawdy, która idzie w kierunku twórczości, ma związek z nami samymi. Sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, nie jest chyba bez znaczenia. We mnie jest rozdarcie i dlatego uwidacznia się ono w moich rysunkach i rzeźbach. M. W.: Pęknięcie jest ogromne. Żyjemy nie tylko po Oświęcimiu, ale i po rewolucji kulturalnej w Chinach, ludobójstwie w Kambodży, sowieckich łagrach, rwandyjskich masakrach, czystkach etnicznych na Bałkanach. Lista zbrodni jest długa i trzeba by, niestety, znacznie ją poszerzyć. P. J.: Twórczość to maksymalizm dotyczący jednej osoby, człowieka decydującego się na wyciśnięcie z siebie wszystkiego do końca. Sztuka powstaje tam, gdzie dochodzi do pęknięcia. Człowiek jest podzielony, targają nim różne obawy i sprzeczności, ale musi prowadzić swoje życie duchowe. Rozdarcie powoduje ogromną dynamikę wewnętrzną, która usprawnia, ułatwia przekaz. M. W.: Jest jeszcze problem recepcji. P. J.: Ideałem w rzeźbie jest Nike z Samotraki. Nikt jej przecież nie zna. Jest taka mitologia wokół tej rzeźby, najbliższa złamaniu się człowieka. Jest zatem obraz zakodowany w naszej wyobraźni. A. Z.: Jeśli w Nike jest takie rozdarcie, to daj Boże je każdemu. W Nike uderza mnie niesamowita siła, brak neurotyczności. Jest to dzieło sztuki z epoki sprzed nerwicy, którą wszyscy jesteśmy ogarnięci. P. J.: Każdy ma złoty kluczyk do pancernej kasy swojej duszy. Każdy ma swój własny klucz do odczytywania siebie i świata. M. W.: Czy tym kluczem jest świadomość i doświadczenie? P. J.: Świadomość jest rzeczą niezwykle ważną. Cywilizacja chrześcijańska stworzyła podstawy, zaproponowała światu swoje doświadczenie. Stała się pewną ideą, obdarzoną dobrą myślą o człowieku. M. W.: A zarazem ideą, do której nie dorastamy. P. J.: Jeśli będziesz przyzwoity, jeśli czynisz dobro, to wystarczy! Ważny jest dekalog! Jeśli coś robimy, jeśli jesteśmy kreatywni i autentyczni, a nie żerujemy na innych, w ten sposób bronimy dekalogu, bronimy zasad, bez których nie może istnieć żadna cywilizacja. M. W.: Kiedy próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd bierze się rozdarcie, bardzo widoczne w takich tomikach jak „Jechać do Lwowa” czy „Płótno”, doszedłem do wniosku, że wzięło się ono ze świadomości historycznej, świadomości nieszczęść, jakie się wydarzyły oraz z doświadczenia… A. Z.: …a także z pragnienia rzeczy wysokich. Ksiądz mówił, że widzi we mnie rozdarcie. Jest to rozdarcie człowieka, który próbuje być everymanem a jednocześnie miewa apetyty na rzeczy wysokie. Pragnienie wielkości, rzeczy wielkich, dotarcia do tego, co jest wyższe od tego, czym jest materia teraźniejszości, a jednocześnie świadomość, że nie potrafię żyć tak wysoko jak bym chciał. Dla mnie jest to jedno z podstawowych rozdarć. M. W.: Nikt nie potrafi „żyć wysoko”, jest w nas skaza, z którą się rodzimy i, potem, nosimy ją przez całe życie. P. J.: Człowiek jest rozdarty uniwersalnie. Każdy w podobny sposób przeżywa ból, strach przed śmiercią, miłość, szczęście i nieszczęście. Każdy jest rozdarty. Sztuką zajmują się raczej ludzie wrażliwi. Sztuka jest umiejętność zanotowania rozdarcia – niekoniecznie w nas samych – w taki sposób, jaki byłby do przyjęcia przez odbiorców. M. W.: To nie jest nic innego jak porządkowanie. Dochodzimy tutaj do istoty kreacji. Poeta czy rzeźbiarz zamyka w pewnych ramach to, co właściwie wychodzi poza niego. On musi wybrać, nadać pewien kierunek, a może nawet ocalić, odbudować, ulepić z prochu, wziąć glinę czy zużyte słowo i tchnąć w nie ducha. A. Z.: Jest nas tutaj trzech Polaków, jesteśmy chyba jedyną nacją, która może dojść do takiej konkluzji. We Francji, w Ameryce nie potrafiłbym znaleźć trzech dorosłych osób, które rozmawiałyby tak jak my i mogliby się zgodzić na podobną konkluzję. Nie wstydzimy się używać określenia „duchowy”, w innych krajach nasi rówieśnicy wstydzą się takich określeń. P. J.: Teraz, w nadziei Europy wspólnej, w świecie, w jakim żyjemy, trzeba się przyzwyczaić, że najpierw jest się Europejczykiem a potem Polakiem. Trudny to rodzaj świadomości, ale jednocześnie jedyny, by coś nowego wnieść w trzecie tysiąclecie. W obliczu mieszania się kultur tylko w taki sposób możemy zachować własną tożsamość. Trzeba oczywiście być otwartym, ale jednocześnie pielęgnować te elementy, które cywilizacyjnie nas stworzyły. Wszystko rozpoczęło się od chrystianizmu i dzisiaj potrzeba idei, która dla chrześcijaństwa będzie nowym impulsem. M. W.: Każdy ma chyba swoje credo. Istnieje credo pisarskie, rzeźbiarskie, malarskie, czy po prostu abecadło rzemiosła i własna droga poszukiwania, zmagania się ze sobą, z codziennością, z czasem, z własnym losem. A. Z.: Czuję pewien wstyd, bo nie potrafię wypowiedzieć swojego credo. M. W.: Ono jest chyba w każdym dziele zawarte, czy w zasadzie nie po naszych owocach rozpoznają nas inni. A. Z.: Uważam, że pewnych rzeczy nie da się wypowiedzieć, a nawet nie wolno wypowiadać. P. J.: Chyba jednak widzimy się dopiero w swoim dziele. A jeśli nawet się nie widzimy, ważne, żeby ono przemawiało, zastanawiało, niepokoiło, było zalążkiem, źródłem przemiany. Nie musimy pozostawiać po sobie wiele. Wystarczy, że inni, idąc naszym śladem, będą mogli dostrzec światło w ciemności, odróżnić prawdę od fałszu, zaakceptować – mimo pęknięć i skaz – własne istnienie, nie poddać się. Paryż, 29 czerwca 1999 roku
Marek WITTBROT – ksiądz. Urodził się w 1960 roku w Polanowie. Z Paryżem związany od 1990 roku. W latach dziewięćdziesiątych prowadził pallotyńskie pismo „Nasza Rodzina” a następnie, od roku 2000 polskojęzyczne „Recogito” oraz, od 2014 roku, francuskojęzyczne „Re/cogito”. Przez piętnaście lat zajmował się fotografią. Swoje zdjęcia eksponował na wystawie zbiorowej Regards divers w Atelier Visconti w Paryżu (1998), oraz na wystawach indywidualnych: Ślady / Spuren w łódzkim Muzeum Kinematografii (1999), Pejzaże Francji w poznańskim Domu Bretanii i w Centrum Kultury w Pniewach (2000), Perché w paryskiej Galerie Perspective (2001), Kronika prywatnych wydarzeń w Muzeum Wsi Radomskiej (2001), Adieu w Centre du Dialogue w Montmorency (2004/2005). Opublikował wraz z Pawłem Huelle Rozmowy nad Motławą, Sekwaną i Wezerą (Gdańsk 2010), zaś w roku 2015 Reprezentować samego siebie * Maciej Niemiec in memoriam. W roku 2018 ukazały się jego książki W cieniu wieży Eiffla i inne rozmowy oraz O włóczęgostwie i innych przypadłościach. W 2019 wydał Północ, Południe, Zachód, Wschód, a w 2021 Kręgi i progi. Jest autorem wielu tekstów poświęconych współczesnej sztuce i literaturze. Adam ZAGAJEWSKI – poeta. Urodził się w 1945 roku we Lwowie. Zamieszkał we Francji w 1981 roku. Od 1981 roku mieszkał w Paryżu, a od 2002 roku na stałe w Krakowie. Był wykładowcą Uniwersytetu w Houston. Wydał tomy poezji: Komiunikat (Kraków 1972, debiut literacki); Sklepy mięsne (Kraków 1975); List. Oda do wielości (Paryż 1983); Jechać do Lwowa (Londyn 1985); Płótno (Paryż 1990); Ziemia ognista (Poznań 1994); Trzej aniołowie (Kraków 1998); Pragnienie (Kraków 1999); Powrót (Kraków 2003); Anteny, (Kraków 2005), Niewidzialna ręka (Kraków 2009), Wiersze wybrane (Kraków 2010) Asymetria (2014), Lotnisko w Amsterdamie / Airport in Amsterdam (2016), Prawdziwe życie (2019). Był autorem powieści Ciepło, zimno (Warszawa 1975); Słuch absolutny (Kraków 1979); Cienka kreska (Kraków 1983); oraz esejów: Świat nieprzedstawiony (Kraków 1974); Drugi oddech (Kraków 1978); Solidarność i samotność, (Paryż 1986); Dwa miasta (Paryż-Kraków 1991); W cudzym pięknie (Poznań 1998); Obrona żarliwości (Kraków 2002); Poeta rozmawia z filozofem (Warszawa 2007), Lekka przesada (Kraków 2011), Poezja dla początkujących (2017), Substancja nieuporządkowana (2019). Jego utwory były tłumaczone na wiele języków. Zmarł w Krakowie 21 marca 2021 roku. „Nasza Rodzina”, nr 9-10 (660-661) 1999, s. 9-14. |