[…] Zaskakująco szybko nastała normalność między Niemcami i Polakami – sąsiadami obciążonymi przeszłością i urazami wobec siebie bardziej niż jakiekolwiek inne narody w Europie. Ta normalność – jak wynika z badań opinii publicznej w obu krajach, opublikowanych niedawno przez „Spiegel” – jest jeszcze pełna rezerwy: ani Niemcy w Polsce nie są specjalnie lubiani, ani Polacy w Niemczech. Ale zachowujemy się wobec siebie o wiele bardziej cywilizowanie i normalnie niż wielu sądziło.
Przez ten krótki czas od zjednoczenia Niemiec przeszliśmy wspólnie długą drogę. Najpierw po otwarciu muru nastąpił w Polsce szok: z jednej strony nadzieja, że teraz Zachód przybliży się do nas, a z drugiej zaś – rozgoryczenie, że teraz Niemcy zajmą się sobą i Polska spadnie na dalsze miejsce w planie współpracy i pomocy gospodarczej RFN dla wschodu Europy, że rozwieje się czas wyjątkowości polskiego wychodzenia z realnego socjalizmu.
Potem wybuchła fala nacjonalizmu w NRD skierowana częściowo również przeciwko naszym handlarzom w Berlinie, przypomniały się stare hasła Nur für Deutsche, gdy wzbraniano Polakom sprzedaży deficytowych towarów. Z kolei u nas zaczęły się lęki, że „oni nas wykupią”, że nagle niesympatycznie ujawniająca się mniejszość niemiecka na Śląsku to „piąta kolumna”. Nawet granica na Odrze i Nysie zdawała się niektórym przez jakiś czas, jeśli nie zagrożona, to dość obraźliwie przemilczana przez kanclerza. Potem, gdy w roku 1990 Niemcy się jednoczyły, to Polacy zajęci własnymi sprawami: „walką na górze” i zrzucaniem pezetpeerowskiej skóry – patrzyli z fascynacją, niepokojem i nadzieją na błyskawiczne tempo „scalenia tego, co do siebie należy”, mianowicie obu państw niemieckich. Wyniki sondaży były pełne rezerwy, ale też nie pozbawione optymizmu, że gospodarczo potężne, demokratyczne Niemcy staną się dla Polski na dalszą metę bardzo korzystnym sąsiadem.
Irytował jednak fakt, że nadal byliśmy dla Niemców na dalszym planie. Przeciągały się negocjacje nad traktatem o dobrym sąsiedztwie, a 3 października [1990 roku] Niemcy zamiast się zbliżyć, oddaliły się – na odległość wizy trudnej do uzyskania w ambasadzie RFN. Utraciliśmy „swoje Niemcy”, nielubianą, ale jakoś już przyswojoną „oazę dzikiego handlu”, NRD, nie zyskaliśmy jeszcze dobrodziejstw „przesunięcia granicy EWG” nad Odrę.
Zima 1990/91 była najmniej przyjemna w naszych nowych stosunkach z Niemcami. Rozmowy na temat traktatu przewlekały się, zmiana rządu w Polsce, tak jak uprzednio zwycięstwo Lecha Wałęsy nad Tadeuszem Mazowieckim wzbogacone o szok ,,Tymińskiego”, wzbudziły u Niemców rezerwę wobec nas. Spadliśmy w skali zainteresowań za Rosjan, Czechów czy Węgrów. Niemieccy politycy prawicowi zaczęli się nawet od nas domagać, byśmy przeprosili Niemców za wypędzenie, a i sam traktat odsuwał się w dal, podczas gdy kwestia mniejszości niemieckiej wyrastała na coraz większą kość niezgody między naszymi narodami. l potem wiosną 1991 przyszło przesilenie: Niemcy jednak dotrzymali słowa w sprawie wiz.
Uczynili to z duszą na ramieniu, że oto teraz zaleją ich całe dywizje umundurowanych w dżinsowe ,,marmurki” polskich handlarzy i robotników na czarno. Toteż i powitanie na granicy nie było zbyt ciepłe: obraz wykrzywionych w grymasie nienawiści niemieckich neonazistów atakujących polskie autobusy obiegł wszystkie telewizory. Niemniej ta granica nie zaczęła „płonąć”, „polska fala” nie zalała Niemiec. Balcerowiczowska ,,mocna złotówka” i porównywalne ceny po obu stronach granicy zrobiły swoje, a my mieliśmy satysfakcję, że tym razem to Niemcy masowo ruszyli na wschód po tańsze towary.
Następnie okazało się, że i układ z Niemcami został wynegocjonowany, potem podpisany i […] ratyfikowany przez Bundestag, teraz to raczej u nas niż w Niemczech zaczynają się fochy, a ten i ów w Sejmie mówi, że nie będzie ratyfikował układu, z którego zadowoleni są Niemcy. Jednakże staliśmy się normalnymi sąsiadami nie bardzo jeszcze dowierzając faktom. Nie lubimy się, ale też chyba już nie obawiamy się zanadto.
Nie ma już między nami wydarzeń efektownych, porównywalnych z tym, co się dzieje na wschodzie – nie intrygujemy opinii nieudanym puczem, rozpadem imperium, tarciami z sąsiadami. To oni – Litwini, Ukraińcy – muszą się nacieszyć niezależnością i przekonać, że przecież i oni nie są sami na mapie, że mają u siebie mniejszości, które oczekują tego samego respektu, którego oni sami dobijali się przez lata w ramach Związku Radzieckiego lub poza nim.
Mimo że stajemy się mniej „modni” w Niemczech, to jednak właśnie z Niemcami nasze stosunki stają się coraz bardziej aktywne i konkretne. Nie ma tygodnia, by nie odwiedzali się wyżsi urzędnicy, ministrowie i eksperci z obu krajów. Nabiera rumieńców współpraca regionalna wzdłuż wspólnej granicy, także w sprawie naszego włączenia w krwiobieg EWG to właśnie Niemcy a nie nasz odwieczny, mityczny sojusznik – Francja – odgrywają pierwsze skrzypce. Polska jest skazana na to sąsiedztwo i teoretycznie coraz częściej politycy oraz opinia społeczna zdają sobie z tego sprawę, ale wciąż jeszcze w duchu utrzymują się dawne awersje i wciąż jest to „narzeczeństwo z rozsądku”, zaś emocje i sympatie ciągną nas raczej ku Stanom Zjednoczonym, co sprawia, że nasze elity polityczne i gospodarcze wydają się bardziej „zamerykanizowane” niż ,,zeuropeizowane”. Dotyczy to znajomości języka, czerpania wzorów i zachwytu tym, co się robi za oceanem. Niby chcemy do EWG, ale w sporach Wspólnego Rynku z EWG bliższe nam jest stanowisko amerykańskie. Choć oczywiście przyglądamy się wszystkiemu jako widzowie. Ta amerykanizacja jest racjonalna jako chęć ubezpieczenia się czy „ogrzania” przy supermocarstwie, ale z kolei nie ułatwia nam wpisywania się w Europę zachodnią, do której wprowadzić nas muszą przede wszystkim Niemcy. Wiemy to i czujemy się nieswojo, szukamy dróg okrężnych, nieskoro przyznać się Polakom przed samymi sobą, że bez Niemców ani rusz.
Ale i opory nie są tak wielkie, jakby się wydawało. Przekonali się o tym niemieccy reporterzy, gdy wypytywali nas, czy jesteśmy oburzeni, że Fryderyk Wielki, współsprawca polskiego nieszczęścia w XVIII wieku i architekt rozbiorów, wraca na swe miejsce do Poczdamu. Większość zapytanych wzruszyła ramionami: a niech wraca, nie będziemy walczyć z umarłymi, aby tylko jego duch już nie straszył i aby nie zapomniano pogrzebać wraz z nim i jego testamentu.
Poza tym jest lepiej niż myślano i gorzej niż mogłoby być. Stolica Niemiec przesunęła się tuż nad polską granicę. Czas pokaże, jak niebawem będzie wyglądać Europa z Berlina, czy lepiej będą widoczne jej obrzeża od Petersburga po Stambuł i Lizbonę, czy bezpośredni sąsiedzi tuż pod nosem. A my? Zobaczymy czy choć trochę potrafimy wygrać dla siebie nowy układ. Musimy się nieźle starać.
Adam KRZEMIŃSKI
Adam Krzemiński, germanista, od wielu lat redaktor „Polityki”, publicysta i komentator wydarzeń politycznych, autor paru setek artykułów o problematyce niemieckiej. Mieszka w Warszawie.
„Nasza Rodzina”, nr 11 (566) 1991, s. 27-28.