Podajże rękę KozakowiI serce swe do niego przychyl
I razem w imię ChrystusoweOdbudujemy raj nasz cichy!
Taras Szewczenko
Do Polaków
Cóż pozostało nam z raju cichego, którego nigdy na dobrą sprawę nie było? Czy tylko zrujnowane świątynie łacińskie na Ukrainie i zdewastowane cerkwie unickie na naszej stronie? Czy naszym wspólnym dziedzictwem są i pozostaną jedynie spalone wsie, tysiące grobów pomordowanych Polaków i – też, choć wiele, wiele mniej – grobów ukraińskich? Czy sama tylko pamięć wzajemnych krzywd, łun w środku nocy, niesprawiedliwych przesiedleń będzie konstytuowała naszą przyszłość? Doprawdy straszna dzieli nas granica, po stokroć gorsza od zasieków i drutów kolczastych. Nadchodzi czas (mam taką nadzieję), kiedy to dane będzie historykom określić cały bilans naszego współzamieszkiwania na wspólnej ziemi i pod jednym niebem. Trzeba będzie wówczas sięgnąć aż po czasy niemal zamierzchłe – tak, tak! Bo my, Polacy, jesteśmy skłonni „uznać” Ukraińców za naród co najwyżej (i to nie za bardzo) w wymiarze dwu ostatnich stuleci. Oni zaś dumnie obchodzili 1000–lecie chrztu Rusi Kijowskiej jako swoje święto. Trzeba będzie więc razem przewertować nasze dzieje, aby uwolnić się od stereotypów, schematów myślowych, a przede wszystkim od mylącego wrażenia, że i tak wszystko jest jasne. Musimy to uczynić nie po to, by z ulgą stwierdzić, że oni (na szczęście) są bardziej winni, ale po to, by na przyszłość uchronić się od powielania starych błędów. Popatrzmy chociażby na wiek dwudziesty. O co myśmy się ze sobą bili począwszy od feralnego 1 listopada osiemnastego roku? Powie ktoś – o Lwów. Tak, ale czy tylko? Biliśmy się zajadle – my o miasto, które było kuźnią polskiej kultury i bez którego życia (i Polski) żeśmy sobie nie wyobrażali, o miasto noszące dumny tytuł Semper fidelis – oni zaś o miasto, które było dla nich ostatnią nadzieją na wybicie się na niepodległość. Myśmy fetowali zwycięstwo, a oni gorzko płakali. Tam wtedy zapaliła się iskra, która poprzez śmierć ministra Pierackiego i pacyfikacje chełmszczyzny wybuchła wielkim ogniem w latach ostatniej wojny. Tu role się odwróciły – myśmy płakali, a oni żyli nadzieją (płonną jak się okazało) na zbudowanie Samostijnej. A potem pozostała im już tylko rozpacz i bardzo często nienawiść względem rzeczywistych i domniemanych wrogów. Rozpalił się wielki ogień i choć zagasł, to jednak jego swąd dusi nas do dziś. Historia zemściła się na nas wedle zasady, gdzie dwóch się bije… Razem wpadliśmy w niemałe tarapaty, choć oni, trzeba przyznać, w większe. Kiedy w czasach świetlanej epoki bywałem w łacińskiej katedrze we Lwowie, spostrzegałem, że co najmniej jeden na trzech, czterech wchodzących żegnał się przy wejściu potrójnie. Oni często woleli iść do „polskiego” kościoła, niż do prawosławnej, w dodatku „moskiewskiej” cerkwi. Polacy nie patrzyli na nich krzywo. W świątyniach łacińskich na terenie Polski przez długie lata rozbrzmiewały rzewne pienia „ich” liturgii – nikogo to nie gorszyło. Byłem pełen dobrych myśli na przyszłość… Teraz, gdy możemy jak wolni z wolnymi zbudować, no, może nie raj, ale coś „rajopodobnego”, znowu wolimy dzielnie targać się za głowy. Narobiono skandali wokół przemyskiego Karmelu, Polacy ze Lwowa ze łzami w oczach mówią o „świętej Elżbiecie”, z której chce się zrobić unicką cerkiew, tak jak zrobiono z innymi kościołami w tym mieście. Może rzeczywiście nie potrzeba Polakom tylu świątyń – ale żeby nie „ostała” się żadna poza dwiema, które zawsze były w naszym posiadaniu? Ewangelia, zamiast łączyć, może nas podzielić. Uważam, że spotkanie obu narodów może odbyć się tylko na gruncie Ewangelii. U progu tego spotkania stoi przebaczenie. Przebaczenie wymaga wielkiego wysiłku, bo niesie z sobą konieczność powiedzenia drugiemu: masz prawo do życia obok mnie, masz prawo uznać ten skrawek ziemi, na którym stoisz, za swój. To trudna droga, ale jedyna. Jeśli jej nie odnajdziemy, to w nieskończoność będziemy wyrywać sobie świątynie, i nadal jedni będą znaczyć granice na Zbruczu, a drudzy pod Tarnowem albo i dalej. Ze Lwowa do Przemyśla dobrym samochodem jedzie się niecałą godzinę. Kiedy swego czasu dojechałem do granicy, pomyślałem: Komu jest ona potrzebna? – Lwowiakom mającym polskich krewnych w Przemyślu, czy nam marzącym o odwiedzeniu drogich sercu miejsc? Chyba ani jednym, ani drugim. Więc…?Jeśli każda granica jest nienaturalna, to ta w szczególności. Wiem co mówię, gdyż niedaleko niej się urodziłem. W mojej rodzinnej wiosce nie było przed wojną kościoła, tylko cerkiew. Polacy na Mszę świętą uczęszczali do sąsiedniej wsi. Dziś mało jest we wsi rodzin, które nie miałyby krewnych „tam”, bo Polacy nie brzydzili się brać ślubu w cerkwi z Ukrainkami, i na odwrót – my naprawdę jesteśmy spokrewnieni! Byłem jakiś czas temu na „święconym” w Towarzystwie Przyjaciół Lwowa w Świdnicy. Gdy wyśpiewano już wszystkie lwowskie „kawałki”, cała obszerna sala rozbrzmiała ukraińskimi dumkami. Na współczesnych „szlakach handlowych” też rozbrzmiewa ukraiński; wystarczy przejść po polskich bazarach, by zobaczyć, jak ochoczo ludzie ze sobą handlują. Może więc okaże się, że dla tzw. szarych ludzi sprawy są o wiele prostsze niż dla polityków i wszelkiego typu „działaczy” żyjących z rozdrapywania ran. Oby!
Franciszek GOMUŁCZAK
Ks. Franciszek Gomułczak, pallotyn, przez wiele lat ojciec duchowny i wykładowca Wyższego Seminarium Duchownego we Lwowie. Urodził się w 1957 roku w Dobkowicach koło Przemyśla. Ukończył Wyższe Seminarium Duchowne Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego w Ołtarzewie koło Warszawy i Katolicki Uniwersytet Lubelski. Studiował teologię i historię. Pełnił urząd mistrza nowicjatu w Ząbkowicach Śląskich, pracował na parafiach w Sarnach i Żytomierzu. Obecnie przebywa w Polsce.
„Nasza Rodzina“, nr 7-8 (574-575) 1992, s. 13-15.