Z Józefem RUDKIEM rozmawia Anna SOBOLEWSKA
Józef Rudek urodził się w 1960 roku w Bochni. Od 2001 roku mieszka i pracuje w Paryżu, gdzie w 2010 roku otworzył Galerię Roi Doré, którą prowadzi do dziś, promując polską kulturę i sztukę.
– Dlaczego, zakładając galerię sztuki, wybrałeś Paryż a nie na przykład Nowy Jork czy Londyn?
– Chętnie postawiłbym na Nowy Jork, właśnie na Nowy Jork, ponieważ jest to miasto, które bardzo lubię i szanuję, nie tylko ze względu na sztukę. Ale, gdy zakładałem Galerię Roi Doré, już od kilku lat mieszkałem w Paryżu. I siłą rzeczy wybór padł na stolicę Francji. Nie było zatem tak, że sobie usiadłem w hamaku pod palmami, z milionami w ręku, i że powiedziałem sobie, że będzie „to” albo „tamto”. Tutaj po prostu miałem zaplecze, tutaj pojawiły się możliwości i wyszło właśnie tak.
– Czyli nie o marzeniach czy spełnieniu marzeń trzeba by mówić?
– Marzyłem od dawna o galerii, ale nie wiem, czy akurat było to wszystko dokładnie sprecyzowane, zlokalizowane, zaplanowane. Chciałem mieć galerię i tak się stało, i trwa to już pięć lat…
– …na Marais?
– Zawsze gdzieś z tą sztuką trzymałem. To naturalna konsekwencja. Jeżeli coś całe życie robisz, nawet jeśli traktujesz to tylko jako hobby, to staje się to twoim zawodem. Robię różne rzeczy, zajmuję się wieloma sprawami, ale sztuka zawsze była we mnie.
– Dlatego, jak by na to nie patrzeć, wybrałeś prestiżowe miejsce?
– W Marais miałem już lokal. Zwalniałem go i wtedy pojawiła się realna możliwość otwarcia galerii. Tutaj, przy rue Sainte Anastase, wcale nie był to wówczas prestiżowy zakątek. Na naszej ulicy znajdowała się tylko mała, japońska galeryjka, która już nie istnieje, oraz Galeria Thessa Herold. Dopiero później zaczęły się pojawiać kolejne. Zakątek stał się modny czy też – inaczej to ujmując – zainstalowaliśmy się tu, gdy uliczka zaczęła być modna.
– I rozpoznawalna.
– W krótkim czasie z czterech, pięciu galerii zrobiło się kilkadziesiąt. Na naszej, niedługiej ulicy jest ich teraz sporo, trzynaście czy czternaście. Co prawda dwie już zakończyły swój żywot, ale wciąż pojawiają się nowe. Na ulicy, gdzie jest dziewiętnaście numerów, to spory wyczyn, nieprawdaż?
– Niewątpliwie.
– Za naszej bytności, to znaczy od początku istnienia Galerii Roi Doré – a wystarczy głowę wychylić i zobaczyć: na przykład Galerię Luc Berthier – to była pralnia, Galerię Martine Aboucaya – to był korytarz. A tam, gdzie znajdowała się galeria fotografii, była włoska firma z modą męską o nazwie „Alvaro”.
– Wydaje się, że trzecia i czwarta dzielnica, jeśli wziąć pod uwagę cały artystyczny Paryż, to są te zakątki Miasta Świateł, których omijać nie wolno.
– Wiesz, to się tak mówiło i mówi o tym Marais, które jest bliżej paryskiego ratusza, czyli Hôtel de Ville, czy bliżej sklepów sieci BHV i rue Rivoli. Myślę, że to się stąd wzięło. Ale mniejsza o „etykiety”, ważna – jak to się w języku handlowym mówi – jest oferta.
– A zatem jakość również?
– Jak najbardziej. Ale w życiu nie wystarczą same ideały. Trzeba godzić realia z marzeniami – obrazowo rzecz ujmując – ruszać i rękami, i głową.
– Wyraźnie optujesz za polską sztuką. Czy myślisz o École de Paris na miarę XXI wieku?
– École de Paris, jeśli wziąć pod uwagę sztukę polską w XX wieku – może dla niektórych będzie to straszne wyznanie – była słabą szkołą. Mamy dużo lepszych artystów niż mieliśmy w tamtej École de Paris. Wybitnych malarzy czy rzeźbiarzy było tam zaledwie kilku, może czterech czy pięciu. Nie będziemy się zresztą spierać, może było ich siedmiu albo ośmiu, ale to wszystko.
– Gdzie więc tych najwybitniejszych należałoby szukać? Kto jest wart przypomnienia czy odkrycia na nowo?
– Obecnie śmiało możemy mówić o kilkudziesięciu, czy to nieżyjących, czy żyjących, starszych i młodszych, ale wciąż tworzących, wybitnych twórcach.
– Jest więc lepiej niż było sto czy pięćdziesiąt lat temu?
– Lepiej tego nie porównywać. Myślę, że sztuka polska ma swoje miejsce w Europie i ma swoje miejsce na świecie. Z różnych powodów my, Polacy, mamy od setek lat całe mnóstwo wytłumaczeń na każdy temat. Tak jest też ze sztuką. Ale jest wystarczająco dużo bardzo dobrych artystów, aby ta sztuka się przebiła. Co zresztą się dzieje. Mamy jednak nazwiska i osoby, które się pokazują w znaczących, ważnych miejscach. Takich miejscach, które mogą się poszczycić wielkimi osiągnięciami wystawienniczymi i finansowymi. Zobaczymy jak to wytrzyma próbę czasu, bo to ostatecznie się liczy. Powiedziałbym, że fajerwerkowe sukcesy nigdy nie są odzwierciedleniem tego, co w jakiejś szerszej perspektywie – gdy się patrzy z większego dystansu – daje prawdziwy obraz tego, czego się dokonało.
– Wystawiałeś takich artystów jak Michał Batory, Roman Cieślewicz, Joanna Flatau, Paweł Jocz, Artur Majka, Mieczysław Mietko-Rudek, Janusz Kapusta, Marian Kasperczyk, Jan Lebenstein, Ludwika Ogorzelec, Joanna Wierusz-Kowalska czy Krzysztof Zarębski. Jest w tym własny, ale dla innych ukryty zamysł, czy raczej jest to pójście ,,na żywioł”?
– Z całą pewnością nie ma żadnego pójścia „na żywioł”.
– A może to konsekwentny plan stworzenia własnej kolekcji?
– Chciałbym odpowiedzieć precyzyjnie, ale tak się nie da… Zawsze są jakieś potknięcia, ale staram się, aby wszystko było jak najbardziej przemyślane i precyzyjnie określone. Nie ma tutaj przypadkowości.
– Jest co?
– Nie chciałbym – że tak powiem – wszystkich argumentów wykładać na stół. Bo nie o to chodzi. Liczy się tylko sztuka. Chcę, żeby galeria się rozwijała. Bez żadnych kłótni, bez pretensji i żalów różnych osób.
– I bez zazdrości?
– Myślę że dwie, trzy rzeczy są tu ważne. A najważniejsze jest to, że jestem niezależny. Niezależny od niczego i od nikogo. Mam własny pomysł. I ten pomysł już – nieskromnie mówiąc – się sprawdził. Jest więc sukces. Jest sukces, bo jeszcze dwa, trzy lata temu mówiono mi, że przypięcie „łatki” polskiej galerii jest najgorszą rzeczą. Dzisiaj po pięciu latach…
– …nie zgadzasz się z taką opinią?
– Absolutnie nie.
– Pomysł „wypalił”?
– Cieszę się, że udało mi się przetrwać. A najśmieszniejsze jest to, że większość oponentów…
– …to byli polscy artyści?
– Tak, większość przeciwników mojej koncepcji to byli polscy artyści.
– W sumie byli sami przeciwko sobie?
– To trochę piłowanie gałęzi, na której się siedzi. Nie chciałbym być dla nikogo przykry, a tym bardziej złośliwy, wolę patrzeć z dystansem, bo nie każdy musi wszystko rozumieć, ale wielu z nich w ogóle nie miałoby szansy zrobienia w Paryżu indywidualnej wystawy…
– …gdyby nie Galeria Roi Doré?
– To fakty się liczą…
– …i mówią same za siebie?
– Wcale nie chodzi o to, że ja wymyśliłem coś wspaniałego czy genialnego. Wszyscy mają galerie. Rosjanie, Węgrzy, Meksykanie – kogo tylko sobie życzysz – mają swoje galerie. Jesteśmy, jeśli wziąć pod uwagę samą Europę, co prawda większym krajem niż Słowenia czy bardziej nastawionym na sztukę krajem niż Ukraina czy Rumunia, ale my nie mamy niczego, tak naprawdę niczego, czego w takim mieście jak Paryż nie powinno się mieć…
– …w którym, wydawałoby się, powinno się mieć znacznie więcej do powiedzenia?
– Na przestrzeni lat – gdyby na przykład wziąć pod uwagę czasy powojenne – one się pojawiały i znikały. Niewątpliwie Galerie Lambert to był ogromny sukces. Zdobyła i pieniądze, i uznanie, i renomę. Myślę, że galeria Tadeusza Koralewskiego również. Obojętne jaką drogę on przebył – a mówi się, że to nie jest dzisiaj polska galeria – to przecież nasz człowiek. Potrafił zbudować instytucję, bądź firmę, która spełnia znaczną rolę. Większość ludzi z branży zna go i wie, kim jest Koralewski. To jego sukces i nie jest najważniejsza droga, jaką obrał. Trzeba pamiętać o geopolitycznej sytuacji, w jakiej, gdy on zaczynał swoją działalność, żeśmy się znajdowali. Jego pomysł był inny niż mój, ale sprowadzał się jednakże do obudzenia środowiska artystycznego.
– Pamiętasz czasy, kiedy tych galerii trochę jednak było.
– Każdy z galerzystów miał inne uwarunkowania. Inaczej było, gdy galerię tworzył Romanowicz, inaczej było z Dmochowskim, inaczej też jest ze mną. Ja, w przeciwieństwie do swoich poprzedników, nie byłem niczym zobligowany, zupełnie niczym poza własną fantazją czy fanaberią. Mogłem spokojnie, z otwartą przyłbicą, wybierać artystów takich, jakich chciałem, jacy mi się podobali. Gdy się robi galerię, która ma funkcjonować, gdy musi znaleźć się na rynku, w określonej rzeczywistości finansowej czy materialnej, podlega określonym prawom.
– I oczekiwaniom?
– Ta galeria miała inne horyzonty. Nie była niczym zobligowana. To, co niedawno było nieszczęściem dla Polonii, to dla nas okazało się szczęściem. Instytut Polski prawie przestał działać, Biblioteka Polska na Wyspie Św. Ludwika podupadała, Ambasada RP jakby powróciła do roli, do jakiej jest predysponowana. Zajęła się polityką i sprawami konsularnymi, a nie emigracją i Polonią. Wiem, że wielu Polonusów ma o to pretensje do Ambasady. Ambasada jednak nie jest od tego. Ona ma pomagać ludziom z Polski – powtarzam – ludziom z Polski, a nie nam. Więc Polonusi odsunęli się trochę.
– I pojawiła się Galeria Roi Doré?
– Tak mniej więcej to wyglądało.
– Po pięciu latach, jakie minęły od otwarcia galerii, rue Sainte Anastase 6 to niewątpliwie wyróżniające się miejsce. Kogo chciałbyś wystawiać w niedalekiej i dalszej przyszłości?
– Cały czas trzymam się swoich koncepcji i chciałbym wystawiać wygnanych z raju. Wygnańcy z raju są dla mnie bazą do wszystkiego i dla wszystkiego. Z jednej strony jest to trudne jako określenie i trudne jako idea, z drugiej strony jest to przejrzyste i nietrudne do zrozumienia i do zaadoptowania. Zatem myślę, że to jest głównym kierunkiem: postawiliśmy na sztukę polską i zarazem polonijną. My nie wystawiamy artystów polskich z Polski, nie wystawiamy artystów obcych.
– Z małymi wyjątkami.
– Tak, nie chodzi o to, że jesteśmy całkowicie zamknięci. Można by tutaj wymienić takich artystów jak David Apikian, Bô Gaultier de Kermoal czy Michel Salsmann. Można wspomnieć Ahmada Kaddoura, który współdziała z Arturem Majką. Jeżeli jest taki powód, jeśli to dwóch dobrych kolegów, bądź kilku przyjaciół, jeśli oni się razem kształcili i jeżeli jest możliwość pokazania paralelnie ich sztuki, to dlaczego nie? Jest to jednocześnie interesujące i usprawiedliwia odejście od ortodoksyjnej zasady, której i tak nieźle się trzymamy, bo jednak omijamy tych artystów, którzy nie mają tego wątku polonijnego.
– Niedawno pojechałeś z obrazami Lebensteina do Nowego Jorku. Paul Durand-Ruel, który pod koniec XIX wieku, wystawiając za Oceanem obrazy francuskich impresjonistów, odniósł tam niebywały sukces, w Paryżu zaś go wyśmiewano, po latach konstatował: „Amerykańska publiczność się nie śmieje. Ona kupuje”. Co, Twoim zdaniem, ważne jest dla odbiorcy za Oceanem i dla odbiorcy francuskiego?
– Będę subiektywny, bo lubię Amerykę. Bardzo mi się tam podoba i uważam, że jest to kraj przyjazny dla ludzi, którzy chcą coś robić. Nie mówię tylko o pieniądzach, mówię o tych, którzy robią sztukę, design, pokazy, koncerty, muzykę itd. Tam jest łatwiej. Zgadzam się absolutnie z opinią sprzed stu lat. Wszystko jest tam łatwiejsze i bardziej naturalne. Dzisiaj łatwiej jest sprzedać sztukę w Ameryce niż we Francji. Ale to też nie jest kwestia tego, że Ameryka lepiej kupuje, zna się na sztuce lepiej czy gorzej. Na takiej uliczce, jak nasza, w Nowym Jorku nie znajdziesz ani jednej galerii. Tu masz ich trzynaście, czternaście, tam tylko pięć. Przejdziesz pół Manhattanu i znajdziesz jedną, dwie galerie. To jest zasadniczy problem, że nie mamy globalnego rozeznania, co się dzieje. Sztuka jest drugim rynkiem finansowym świata. I czy jest kryzys, czy też nie, gigantyczne sumy pieniędzy w sztuce są w obrocie. Możemy mówić, że ten czy tamten artysta się sprzedaje bądź nie. Takie niestety są zasady. Ani Jan Lebenstein nie doczekał się, żeby drogo się sprzedawać, ani Tadeusz Kantor. Moglibyśmy cofnąć się do Boznańskiej, Brandta, Wyczółkowskiego i innych. Oni w sumie nieźle funkcjonowali. Ale, jeśli chodzi o ceny, jakie wówczas osiągały ich obrazy, nie jest to adekwatne. Weźmy Ślewińskiego. Spotkałem się z przypadkiem, iż młoda pani historyk sztuki z Polski nie wiedziała, kto to jest. Natomiast we francuskich katalogach można spotkać określenie, iż jest to malarz bretoński. Zaznaczmy do tego, że miał na imię Władysław. Dlatego też to zadanie dla naszej galerii: pokazywać artystów polskich, propagować tę polskość. To jest powód istnienia tej galerii. My jako naród nie dbamy o sztukę. Rząd nie dba o nią. A środowiska artystyczne robią to słabo albo źle. Konsekwencje są długofalowe i…
– …w rezultacie wszyscy ponosimy tego koszty?
– To niewątpliwie ma swoje reperkusje. Wszyscy na tym tracimy, jak najbardziej.
– Nie chcemy zdać sobie sprawy, że byśmy dzięki temu wiele zyskali?
– Dam przykład. Wszyscy mówią: „trzeba sprzedawać”! Ale komu? Czy Francuzi sprzedają sztukę Rosjanom, Polakom czy Portugalczykom? W pierwszej kolejności swoim. Jeżeli my niczego nie kupujemy, to i obcy u nas nie będą kupować. Nie namówię Francuza, żeby kupował polską sztukę, której nie rozumie, kiedy widzi, że i my jej nie kupujemy. Problem może być złożony. Ale nie możemy tłumaczyć się ciągle zaborami, wojnami, Hitlerem, Napoleonem, Jaruzelskim czy Bóg wie kim. To nieprawda, że ludzie nie mają pieniędzy i nie stać ich na kupienie czegoś za dwa tysiące euro. Czy po wystawie Artura Majki nie było stać nikogo na kupienie czegoś za pięćdziesiąt euro? Czy po wystawie prac Pawła Jocza nie znalazłoby się kilka osób, aby kupić jego prace sprzedawane za dwieście czy trzysta euro? Jeżeli dzisiaj nie stać mnie na kupienie czegoś droższego, to kupuję rysunek lub grafikę dużo tańszą. Tu nikt nie mówi, że trzeba inwestować. Nie mówimy o nie wiadomo jakich wydatkach czy inwestycjach. Ale po prostu nie ma w nas takiego odruchu, żeby otaczać się wartościowymi rzeczami, żeby o te rzeczy zabiegać.
– Jak myślisz, co jest tego przyczyną? Brak nawyków, obycia, kultury, wyrobionego smaku?
– Myślę, że brak zrozumienia, iż naprawdę jesteśmy dobrzy. Nie doceniamy siebie. Nie umiemy się cieszyć z tego, że jest co pokazać. Nie umiemy pochwalić się. Nie umiemy się zaprezentować. Mamy wspaniałych ludzi w biznesie, nauce, muzyce, sztuce i w innych dziedzinach. Na przykład nikt nie wie, że połowa wiedeńskiej orkiestry symfonicznej to Polacy. Nierzadko sami, przez swoją ignorancję, mylimy naszych rodaków z Czechami. Wystarczy przykład Wojtka Smilka, śpiewaka operowego osiadłego we Francji. Wystarczy przykład profesora Tadeusza Malińskiego, znanego na całym świecie. Jeszcze w 1996 roku nikt o nim w Polsce nie słyszał, a jego rodzimy uniwersytet dopiero jako szósty w kolejności przyznał mu doktorat honoris causa. To smutne, bo jeśli sami siebie nie będziemy cenić, to obcy tego za nas nie zrobią. Tak w Paryżu jak i gdziekolwiek indziej.
– Czy ktoś taki jak Ty, człowiek prowadzący galerię już pięć lat, to pedagog kształtujący gusta? Czy raczej nie masz takich ambicji?
– Ja ostatecznie nie jestem od oceny tego, co w Galerie Roi Doré wystawiamy. My nie jesteśmy krytykami ani muzealnikami. Podstawową rolą galerii jest pokazywanie. Nie znaczy to, że nie mamy swoich kryteriów, że bierzemy wszystko, jak idzie. Oczywiście staramy się, żeby to było na określonym, jak najwyższym poziomie. Ale – powtórzę – nade wszystko chcemy prezentować, przybliżać, oferować dobrą polską sztukę, kierując się swoim wyczuciem, intuicją i wiedzą, ale nade wszystko zapotrzebowaniem.
– Najważniejsze są gusta odbiorcy?
– Tak, odbiorcy. Absolutnie tak! Artysta nie jest, nie może być uzurpatorem.
– Artyści się obrażają? Uważają, że sami lepiej wyeksponowaliby swoje prace?
– Różnie to bywa. Ale powiedziałbym tak: jako galernik nie jadę do malarza i nie mówię mu, co i jak ma malować, jakiego użyć koloru, co jest modne w tym sezonie. Zatem i on nie powinien mi dyktować, gdzie mam powiesić jego obraz i w jakim towarzystwie mam go wystawiać. To nie jest zadanie artysty. To nie jego zawód ani praca. Od tego są galerie i on powinien to uszanować. Ostatnio doszło do tego, że nazwano mnie profanem, bo ponoć nie powiesiłem dzieła w odpowiedni sposób.
– Łatwo więc zostać profanem, również w oczach artysty.
– Każdy, czy mu się to podoba, czy nie, nie robi sztuki tylko dla siebie. Jeśli decyduje się na wystawienie tego, co robi, musi respektować zasady, jakimi dana galeria się kieruje. Nie musi się z nikim całkowicie zgadzać. My też nie zawsze zgadzamy się bądź akceptujemy w pełni to, co ktoś nam proponuje, co w danym momencie tworzy. Ale zawsze, przy dobrej woli obu stron, można się dogadać. I wybrać to, co dla nas i dla niego jest odpowiednie. Przecież nie każdą pracę artysty, jakiego eksponuję, chciałbym mieć u siebie w domu.
– Jak, Twoim zdaniem, utrzymać poziom, nie dać się złapać komercji, jak bronić się przed atakującą nas z wielu stron tandetą?
– Od razu skorygujmy słowo „komercja”. Komercja jest podstawową zasadą galerii. Galeria jest miejscem dla komercji i to nie jest coś złego. Niekomercyjna galeria to muzeum. Sprzedawanie nie jest czymś złym. Galeria, która nie sprzedaje, jest złą galerią. Galeria to sklep ze sztuką, a jej zadaniem jest pokazywanie dobrych rzeczy i dobre sprzedawanie, a nie na odwrót. Jak się obronić przed tandetą? Nie jest to takie trudne. Nie jest prawdą, że nie potrafię, nie jestem w stanie określić tego, co jest słabe albo złe. Mam pojęcie o tym jak ktoś rysuje i maluje, a bohomazów jest niestety wiele. Tandeta się mnoży i wystarczy przyjrzeć się szkółkom czy wystawom niedzielnym. Dlatego też problem jest złożony i nie wystarczy zamarzyć sobie, aby ktoś wymyślił to samo, co my. Dobrze by było, żeby osoby, które mają po trzydzieści parę lat i z nami współpracują, doszły do wniosku, że sztuka polska jest na tyle dobra, że można z niej, a nie ze sztuki włoskiej czy francuskiej, pisać prace magisterskie, doktoranckie czy habilitacyjne.
]– Dochodzimy do kolejnego problemu, bo takich rzeczy, jak dobre opracowania naukowe dotyczące polskiej sztuki, wciąż brak.
– Nie ma do dzisiaj takich opracowań, gdzie widać tę powojenną i współczesną polską sztukę na tle sztuki europejskiej czy światowej. Pojedyncze opracowania znajdziemy. Za przykład jeszcze raz przywołam Władysława Ślewińskiego, o którym mówi i pisze się coraz więcej. Ale jedna lub dwie pozycje, kilka jaskółek wiosny nie czyni. Jeżeli nie będzie zbiorowego zaangażowania, jak i zaangażowania polskich instytucji, na przykład takich jak Archiwum Emigracji Uniwersytetu Toruńskiego, jak Katolicki Uniwersytet Lubelski czy Muzeum Emigracji w Gdyni, to jedna galeria niczego nie zmieni. Jeśli nie będzie przynajmniej pięćdziesięciu prac magisterskich o polskiej sztuce emigracyjnej, to z niczym nie ruszymy. Musi być ta druga strona, nie sama sztuka, ale i opracowania na jej temat.
– Ślady zainteresowania, dowody żywotności dzieła?
– Dlatego ważne dla naszej galerii jest również wydawnictwo Yot-art, jest jakby naszą drugą nogą. Piszemy o tych artystach, których wystawiamy. Oczywiście nie o wszystkich. Nasze opracowania są przesyłane do bibliotek, na przykład do francuskiej Biblioteki Narodowej czy do Biblioteki Kandynskiego. Jest już trwały ślad po Arturze Majce i po Marianie Kasperczyku. Przekazujemy tam różne monografie, w tym o Józefie Burym czy o polskich fotografikach. Nie da się tego już zignorować.
– Jest satysfakcja?
– Chociażby taka, że możemy utrzeć nosa dotychczasowym sceptykom i malkontentom. Jak do tego odniosą się przyszłe pokolenia? Nad tym się w ogóle nie zastanawiam. Nie interesuje mnie to i nie jest to dla mnie ważne. Najważniejsze jest to, co da się zrobić. Na ocenach mi nie zależy. Jak znam życie, zawsze będą one różne.
– Jak, Twoim zdaniem, będzie wyglądał rynek sztuki za dziesięć czy dwadzieścia lat?
– Nic się nie zmieni. Trwa to od setek, od tysięcy lat i będzie trwać nadal. Już w Cesarstwie Rzymskim istniał handel sztuką, bo byli tacy, którzy chcieli ją mieć i byli tacy, którzy ją tworzyli, którzy zaspokajali te potrzeby. Potem ten mecenat przejął Kościół. Jeszcze później pojawili się marszandzi. A za kilkadziesiąt lat może będą to kosmici czy zielone ludziki. Idea była i będzie taka sama. Jest ktoś, kto coś chce. Jest ktoś, kto coś robi. I jest ktoś taki, kto pośredniczy w tym, żeby zadowolony był jeden i drugi. Do dzisiaj kontynuowane są stare, sprawdzone techniki i metody. Prawie takie jak dawniej. Może o wiele więcej zmieniło się w fotografii. Ona długo budziła obawy i dzisiaj różnie się do niej podchodzi. Ale malarstwo i rzeźba nie straciły na znaczeniu. Dalej są pielęgnowane i kultywowane. Stare sztuki zapewne jeszcze długo przetrwają.
– Sztuki wizualne są dla Ciebie nową perspektywą? Czy w ogóle Cię interesują?
– Na pewno mają przyszłość, ale może to iść w różnych kierunkach… Hologramy, wizualizacja, łączenie tradycji z nowymi technologiami itd. Sądzę jednak, że za mojego życia diametralnie wszystko się nie zmieni. Nadal będą liczyć się płótna czy rzeźby.
– Czym zatem dla Ciebie jest sztuka?
– Nade wszystko wizją, przesłaniem, przeżyciem, drogą do innych wymiarów. Jest przeszłością i przyszłością. Jaka sztuka dzisiaj, taka Polska jutro! To byłaby adekwatna odpowiedź na Twoje pytanie. Artyści są i wizjonerami, i filozofami. I prorokami także! Skupiają w sobie wiele talentów i – nie zawsze, ale na szczęście dość często – je wykorzystują. To, co robią, sprawia, że są na czele światowej awangardy.
– Życzę Tobie i Twoim współpracownikom, żeby galeria była miejscem, gdzie tętni życie i gdzie poznaje się i odkrywa to, co wartościowe, zasługujące na odkrycie, po prostu: żeby każdy, kto tutaj przyjdzie, dobrze się czuł i chciał tutaj jak najczęściej powracać. No i żeby jak najwięcej kupował.
– Nie będę dziękował za życzenia, ale wyrażę nadzieję, że innym także będzie zależeć na tym, żeby istniejąca od pięciu lat galeria była takim miejscem, gdzie dzieje się wiele.
Paryż, 11 kwietnia 2015 roku
Recogito, nr 78 (styczeń-czerwiec 2015)