Z Jaroslavem ŠUBRTEM rozmawia Marek WITTBROT
Jaroslav Šubrt – dziennikarz i publicysta. Urodził się w 1955 roku. Przed aksamitną rewolucją jesienią 1989 roku pracował jako nocny stróż i palacz. Brał też udział w tajnych seminariach. Od 1990 redaktor praskiego pisma kulturalnego „Perspektivy”. Tłumacz literatury polskiej, między innymi Czapskiego, Herberta i Miłosza. Zajmuje się historią i współczesnymi dziejami Kościoła.
– Ostani numer „Litérarnich Novin” zadaje pytanie: „Jak żyć bez subwencji, jak żyć bez represji”?
– Przez wiele lat kultura – i nie tylko kultura – żyła z subwencji państwa. Obecnie rola państwa ciągle się zmniejsza. Wiele instytucji musi samemu zdobywać środki na utrzymanie. Mamy okres przejściowy. Nie stworzono jeszcze nowego systemu. Chcielibyśmy przejść do systemu, który obowiązuje na Zachodzie.
– Co zatem z Zachodu brać, a z czego rezygnować?
– Nie należy się spodziewać, że z Zachodu przyjdą do nas tylko rzeczy dobre. Jeżeli chcemy zmniejszyć rolę państwa, musimy liczyć się z tym, że w sferze kultury nastąpi pewna komercjalizacja. Chcąc zrobić jeden dobry film, trzeba zrobić kilka innych, które będzie można dobrze sprzedać.
– Tutaj chyba Czesi nie muszą oglądać się na Zachód. Przecież czeski film i czeska literatura stoją na bardzo wysokim poziomie i nie ma się czego wstydzić.
– Te filmy powstawały jednak w systemie dotacji państwowych. Dzisiaj zaś nie ma co liczyć na wielką pomoc, nie wystarczą same zdolności reżyserskie czy artystyczne, potrzeba także zdolności menadżerskich.
– Zmiana struktur to jeden z problemów. Większym i ważniejszym problemem wydaje mi się zmiana mentalności.
– Zmiana mentalności jest tym zasadniczym problemem, który powoduje wiele napięć. Niektórzy szybko się przystosowują do nowych warunków, ale jest też sporo ludzi, którym się to nie udaje. Jest to bardzo widoczne w życiu politycznym. Brakuje pewnej równowagi. Absurdalne jest to, że dawni komuniści bardzo szybko zorientowali się w nowej sytuacji. Z przywłaszczonych sobie pieniędzy rozwinęli działalność gospodarczą. Kiedy rozpoczęła się prywatyzacja, poprzez różne machinacje zdobyli majątki, przedsiębiorstwa…
– Oznaczałoby to, że potrzebna jest większa kontrola państwa czy instytucji publicznych.
– Jest to niezmiernie złożony problem. Nie ma jeszcze nowego prawa. Moim zdaniem prokuratura jednak jest od tego, żeby ścigać wszelkie nadużycia. Jak na razie idzie to zbyt wolno. Nie tak łatwo zmienić system, bo wciąż wielu ludzi zasiada na tych samych stanowiskach, co za czasów komunistycznych. Niektórym wręcz zależy na tym, żeby obecny bałagan ustawodawczy trwał jak najdłużej. Zaś liderzy przemian boją się wprowadzać reformy w sposób zbyt drastyczny, bo – ich zdaniem – byłby to powrót do starych metod.
– Czy Kościół w Czechosłowacji również potrzebuje przemiany?
– I tak, i nie. Często właśnie wierzący byli w tym systemie wyjątkiem. Nie korzystali z wygód i przywilejów, które dawała współpraca z reżymem. Istnieje jednak pewna deformacja – powiedziałbym – w sferze psychologicznej. Ludzie, którzy się angażowali w życie Kościoła, żyli w atmosferze oblężonej wieży. Trzymali się na dystans od społeczeństwa. To, co kiedyś było konieczne, ze względu na bezpieczeństwo, teraz jest czymś negatywnym. Trudno się pozbyć pewnych odruchów. Chodzi przede wszystkim o nieufność wobec struktur państwowych, niezdolność współpracy z innymi. Na skutek tego obraz Kościoła się bardzo zredukował. Zmiana myślenia nie jest taka prosta, choć konieczna.
– Jak dziś patrzy pan na postawę i udział Kościoła w przemianach 1989 roku?
– W 1989 roku Kościół zdobył sobie ogromny prestiż. Właściwie było to zasługą kardynała Tomaška, który wiele lat przed 1989 rokiem miał odwagę występować publicznie przeciwko złu. Wraz z opadnięciem emocji prestiż Kościoła zaczął się automatycznie zmniejszać. Po prostu – myślę – nastąpiła normalna sytuacja. Kościół bowiem składa się z różnych ludzi, lepszych i gorszych, bardziej i mniej wykształconych, o różnym stopniu dojrzałości religijnej. Sami katolicy, którzy zaczęli się angażować w życie polityczne i społeczne, bardzo byli poróżnieni. Istnieją grupy, które chciałyby, żeby wszyscy chrześcijanie wstąpili do jednej partii i żeby ta partia ustalała reguły życia społecznego. Okazało się jednak, że wśród głosicieli tych haseł są byli pracownicy bezpieki. To powstrzymało tego typu zapędy.
– W powszechnym mniemaniu Czechy są krajem bardzo sprotestantyzowanym, Słowacja zaś krajem katolickim. Czy w związku z tym nie ma żadnych napięć?
– Napięcia występują. I tak na przykład arcybiskup Sokół, w wywiadzie dla pisma Słowaków amerykańskich, bardzo ostro i – według mnie – niesprawiedliwie ocenił czeską kulturę. Jego zdaniem jest to kultura przesiąknięta liberalizmem, wartościami, które nie współgrają z chrześcijaństwem. To prawda, że Czesi nie darzą sympatią specyficznie słowackiej, ludowej, masowej formy katolicyzmu. Katolicyzm czeski bardziej skłania się ku refleksji, a nie ku emocjom. Nie znaczy to jednak, że Czesi są gorsi.
– Jak pan ocenia stosunki polsko-czeskie? Wiadomo, że w kulturze polskiej wciąż pokutuje stereotyp pepika, zaś – z drugiej strony – kampania wolnej czeskiej prasy, latem i jesienią 1990 roku, bardzo źle do Polaków nastawionej, była faktem. To oddala a nie zbliża.
– Jestem człowiekiem, który nie za bardzo nadaje się do wydawania ocen w tej materii… Polskie pisma, polskie książki były dla nas oknem na świat. Bardzo mnie cieszyło, że Karta 77 czy inne ruchy dysydenckie miały ścisłe kontakty z Polską. Czytaliśmy polskich pisarzy i poetów. Takie nazwiska jak Miłosz, Herling-Grudziński, Herbert na trwałe zapisały się w naszej świadomości. Sądziłem, że wraz z nadejściem wolności nasze stosunki bardziej się zintesyfikują, że będziemy nawzajem się wzbogacać. Może właśnie Kościoły, czeski i polski, mają wielkie zadanie do spełnienia – żebyśmy lepiej się poznali i bardziej się do siebie zbliżyli. Na razie bowiem niewiele się dzieje.
– Do Pragi jechałem w towarzystwie Niemców, którzy – co tu dużo mówić – ciągle podkreślali swoją wyższość wobec Czechów. „Czesi powinni nauczyć się lepiej pracować” – powtarzali wciąż. W Karlowych Warach zaś miałem wrażenie, że językiem obowiązującym jest niemiecki a nie czeski. Od sprzedawcy do kelnera, zanim się odezwałem, wszyscy brali mnie za Niemca. Odbierałem to jako swego rodzaju ukierunkowanie na Niemców – mimo zauważalnego u nich dystansu.
– Nie jest prawdą, że Niemcy patrzą na nas z dystansem. Jeżeli już, zapewne są to Niemcy z północy, dla których nasze problemy są czymś bardzo odległym…
– Prawda, byłem z Niemcami z północy.
– Dla Niemców z Bawarii nasze problemy są i ich problemami. Czeskie fabryki na przykład niszczą ich środowisko. Oni chcą nam pomóc, ale pragną, żebyśmy stworzyli pewne warunki. Ludzie wcale nie obawiają się najazdu Niemców. Przeciwnie, są zadowoleni z napływu gości z zagranicy. Daje to możliwość zdobycia kapitału. Ci, którzy po listopadzie 1989 roku doszli do władzy, rozumieją tę sprawę i są bardzo otwarci na wszystko, co daje szansę rozwoju, zbliżenia się do Zachodu.
– Otwarcie granic – to jedno. Pokonanie barier i wzajemnych uprzedzeń – to zadanie, które nie tak łatwo zrealizować.
– A co innego nam pozostało?
Praga, 4 maja 1992 roku
„Nasza Rodzina”, nr 7-8 (574-575) 1992, s. 22-23.