Z Anną SOBOLEWSKĄ rozmawia Małgorzata SAŃKO
Anna Sobolewska – urodziła się w Białymstoku. Studiowała pedagogikę w Krakowie. Współpracowała między innymi z paryską Galerią Roi Doré i ukazującymi się we Francji czasopismami: „Głos Katolicki” i „Nasza Rodzina”. W roku 2015 w Éditions Yot-art wydała książkę Paryż bez ulic. Jocz, Niemiec, Urbanowicz i inni. Od trzydziestu lat mieszka w Paryżu.
– Czy istnieje polski Paryż?
– Wiadomo, że nie tylko polscy romantycy, nie tylko Wielka Emigracja, nie tylko artyści i dysydenci szukali tutaj swojego szczęścia. Była i nadal istnieje pokaźna liczba osób, które próbują polepszyć swoją sytuację czy wręcz ułożyć sobie tutaj życie: począwszy od fille au pair i przysłowiowego hydraulika, poprzez architektów i lekarzy, a skończywszy na profesorach Sorbony oraz innych paryskich i podparyskich uczelni.
– Co skłaniało Polaków do przyjazdu?
– Poza ciekawością, pragnieniem nawiązania nowych kontaktów – jak było w przypadku Jana Kochanowskiego czy Jana Potockiego – do wyjazdu z Polski wielokrotnie przyczyniały się dziejowe zawirowania. Wielu naszych rodaków walczyło u boku Napoleona, wielu przybyło po nieudanych powstaniach 1830/31 i 1863 roku. Ale zdarzały się też okresy, kiedy stolica Francji przyciągała nie tylko emigrantów politycznych.
– Paryż stał się modny?
–Tam, gdzie jest władza i gdzie są pieniądze, tam też pojawia się potrzeba wyróżnienia się, pokazania od tej – w przekonaniu wielu – lepszej, bardziej atrakcyjnej strony. Obecnie, w Musée d’Orsay, na wystawie Spectaculaire Second Empire, 1852-1870, ukazującej życie Drugiego Cesarstwa, można zobaczyć jak ono funkcjonowało i jak wszystko wyglądało w stolicy imperium półtora wieku temu.
– No właśnie, jak?
– Były to lata ogromnych zmian, głównie za sprawą barona Hausmanna, który przystąpił do przebudowy miasta. Chciał oczywiście pokazać, że Paryż jest nowoczesną, potężną aglomeracją i stolicą świata. Wiele budynków zburzył. Pobudował szerokie aleje i bulwary. Widoczny miał się stać imperialny rozmach, ale chyba do najbardziej istotnych należały te mniej widoczne przeobrażenia, dotyczące zaopatrzenia w wodę, systemu kanalizacji czy kwestii sanitarnych. Oczywiście o ekologii wtedy się nie mówiło, nie istniało takie pojęcie, ale życie codzienne, zwykłe ludzkie przyzwyczajenia, siłą rzeczy musiały się zmienić.
– Nasi wielcy romantycy żyli więc w nieco innym Paryżu niż ten, jaki znamy.
– Chopin, Krasiński czy Słowacki nie dożyli epoki gruntownych, architektoniczno-urbanistycznych przekształceń. Wiele miejsc związanych z paryskim życiem Mickiewicza przestało wówczas istnieć. W gruncie rzeczy jedynie Norwid, który zmarł w przytułku w 1883 roku, oglądał na własne oczy, jak stolica Drugiego Cesarstwa i zarazem najważniejszy ośrodek polskiej emigracji zyskuje nowe oblicze.
– Ostatnie lata życia spędził w Domu Świętego Kazimierza?
– Założyła go Anna Sapieżanka. Zaczęło się od Hotelu Lambert i Towarzystwa Dobroczynności Dam Polskich. Chodziło o wsparcie polskich emigrantów. W kronikach towarzystwa można znaleźć wykazy, ile na przykład wydano biletów obiadowych, ile surdutów, spodni, spódnic, bluz czy trzewików, a także, jakie były wydatki na chorych czy na komorne dla biednych. Były też przedsięwzięcia edukacyjne. Uwzględniano takie kwestie, jak fundusze na pogadanki dla młodzieży, chociażby na temat silniejszych od nauk ponęt, jakimi są zawsze nowość i brak doświadczenia. Powracając do Domu Świętego Kazimierza…
– …był film noszący taki tytuł.
– Tak, Norwida grał w nim wspaniały polski aktor, Ignacy Gogolewski. Opowieść o tułaczach drugiej połowy XIX wieku jest doskonałą lekcją historii. Nawiązuje do – zdawać by się mogło – nieśmiertelnego polskiego sporu. Mówi o osamotnieniu poety, który nie potrafi znaleźć wspólnego języka z resztą współrodaków…
– …jak i o powikłanych losach pensjonariuszy nietypowego domu?
– Mowa jest o polskim społeczeństwie i o kraju, gdzie „każdy czyn za wcześnie wschodzi, a książka – za późno”. Zadziwiająco aktualny okazuje się problem polskiej „kwadratury koła”.
– Rozmijania się ideałów z realiami?
– „Co tam na świecie?” – pyta jeden z weteranów. „Cisza, przerażająca cisza” – odpowiada poeta. Czyż tak w historii nie bywało i nie bywa do dziś? Często tak się działo, że – zajęci za nadto sobą – nie dostrzegaliśmy zewnętrznych zagrożeń i łatwo traciliśmy to, o co przez długie lata musieliśmy zabiegać, niejednokrotnie płacąc za to najwyższą cenę. „Ludzie uciszcie się!” – woła polski wieszcz w jednej z końcowych sekwencji filmu, jak by chciał zapobiec odwiecznym polskim zmorom.
– Ale nie odnosi to żadnego skutku.
– Brak „społecznego uczucia”, polskie skarłowacenie – okazuje się silniejsze.
– Dlaczego tak się działo?
– To w sumie ironiczna i gorzka konstatacja… Dlaczego tak się działo i wciąż dzieje… dociekali najwięksi spośród polskich wieszczów i pisarzy. Jeśli odpowiedzi nie znaleźli: Norwid, Prus, Brzozowski, Wyspiański i Witkiewicz, Gombrowicz i Miłosz, a nawet Jan Paweł II… co więcej można powiedzieć? Trzeba by dodać, że dom przy rue du Chevaleret 119, prowadzony przez siostry, był przeznaczony dla polskich sierot i weteranów. 56-letni autor Promethidiona miał w nim spędzić dwa tygodnie…
– …a pozostał do końca życia?
– Czyli blisko siedem lat. Zmarł w biedzie 23 maja 1883 roku. Chyba mało kto wie, że wyreżyserowany przez odtwórcę głównej roli, Ignacego Gogolewskiego, Dom Świętego Kazimierza, rozpoczynający się od poświęcenia pamiątkowej tablicy w maju 1983 roku, ma ukrytego bohatera i nieprofesjonalnego aktora… Był nim ksiądz Zenon Modzelewski, który po księdzu Józefie Sadziku przejął paryskie wydawnictwo i Centre du Dialogue. Scena jest o tyle symboliczna, że tak jak w czasach Wielkiej Emigracji i w drugiej połowie XIX wieku ogromną rolę odegrali zmartwychwstańcy, tak w drugiej połowie XX wieku w pewnym sensie rząd dusz albo – chyba tak by należało to ująć – polską duszą, polskimi aspiracjami do samostanowienia, jak i tym, żeby Polakom nie zabrakło „społecznego uczucia”, zajęli się pallotyni.
– Stwarzając wydawnictwo i ośrodek odczytowo-dyskusyjny?
– Między innymi, bo zaczęło się – podobnie jak w XIX wieku – od sierot i weteranów, z tym, że były to ofiary drugiej wojny światowej, a nie polskich powstań, zaczęło się od polskich, podparyskich szkół i polskich czasopism, takich jak „Głos Misjonarza” i „Nasza Rodzina”…
– …istniejąca w nowej formie, i pod zmienionym tytułem, do dzisiaj?
– Miałam szczęście współpracować z „Naszą Rodziną” przez kilka lat, do czasu jej zamknięcia, czyli do 1999 roku, zaś od samego początku – na miarę swych skromnych możliwości – współdziałam z „Recogito”.
– Owocem tej współpracy była książka Paryż bez ulic. Jocz, Niemiec, Urbanowicz i inni. Skąd taki tytuł?
– Najpierw w tytule miały być same nazwiska, lecz – prawdę powiedziawszy – miał w tym udział Artur Majka. To z nim rozważałam kilka roboczych wersji tytułu książki. W rezultacie Paryż bez ulic wydał się nam najbardziej adekwatny do treści.
– I tak się stało.
– Dałam się w końcu namówić, żeby zebrać wszystko to, co dotyczyło znanych mi dobrze osób. Trzeba by jednak zacząć od tego, że większość tych osób poznałam…
– …poprzez rue Surcouf?
– Nie miałam, niestety, szczęścia spotkać księdza Sadzika, bo przybyłam do Paryża siedem lat po jego śmierci, ale poznałam księdza Modzelewskiego i, z czasem, wielu innych pallotynów.
– Wraz z wymienionym w tytule i opisanym w książce księdzem Urbanowiczem?
– Z Witkiem – bo tak pozwolił do siebie się zwracać – robiłam wywiad. Ale tych mniej oficjalnych rozmów było znacznie więcej. O jego ciętym języku i poczuciu humoru wiedzą wszyscy. Dla mnie jest on nade wszystko niespokojnym duchem, prawdziwą artystyczną duszą…
– …pallotyńskiego domu?
– Każdego prawie towarzystwa. Mimo wszystko najbardziej interesujący jest w swoich obrazach… nie wszystkich jednak. Podzielam opinię takich osób jak Jan Lebenstein, Michał Milberger, Paweł Jocz czy, z osób żyjących, Artur Majka, że pejzaże są największą jego siłą. Ekspresja łączy się w nich z impresją, zaś wyraźnie emocjonalny stosunek do przedstawianych tematów – z precyzją i umiarkowaniem.
– Wymienione przed chwilą osoby też były czy są związane z domem przy rue Surcouf 23?
– Niewątpliwie. Bodajże tylko Michała po raz pierwszy ujrzałam w jego pracowni przy rue Borromée w piętnastej dzielnicy Paryża. Ale do spotkania zapewne nigdy by nie doszło, gdyby nie…
– …pośrednictwo osób trzecich?
– Tak, właśnie tak było, większość spraw toczyła się wówczas wokół „Naszej Rodziny”. Ale teraz sobie uświadamiam, że Artura Majkę często widywałam w różnych miejscach, najczęściej w kościele, raz czy dwa zobaczyłam go w metrze, lecz na dobre zapoznaliśmy się dopiero pod pallotyńskim dachem. I nie ukrywam, że spotkanie z nim otworzyło mi oczy na wiele artystycznych kwestii.
– Jakich?
– W tym momencie to jest mniej istotne, bo trzeba by długo o tym mówić, ale najważniejszy dla mnie pozostaje fakt, że spojrzenie Artura jest czyste, prawdziwie malarskie, bardzo precyzyjne, wierne podstawowym zasadom, a zarazem nowatorskie, niezwykle oryginalne.
– Podobnie wyglądało to z innymi?
– Bardzo mi się podobały obrazy Tadeusza Brudzyńskiego. Miały w sobie wiele spokoju i jednocześnie dramatu, jakiegoś takiego przecięcia, wewnętrznego rozdarcia. Podobnie było z rzeźbami i rysunkami Pawła Jocza, tyle że raczej należałoby mówić o wielopłaszczyznowości, kłębowisku sprzeczności, niebywałej ekspresji okiełznanej chorą, ale pewną dłonią Pawła.
– Pawła Jocza?
– O Pawle Joczu, tak zresztą jak o Michale Milbergerze czy nieżyjącym Janie Lebensteinie, trudno myśleć spokojnie. Wszyscy oni wiedzieli doskonale, że człowiek nie jest jednością, pokój czy spokój nie jest wiecznym darem, ludzki los zależy od wielu czynników i że nie zawsze zwyciężają jakieś konstruktywne, pozytywne emocje…
– …ciemne siły mają też coś do powiedzenia?
– O tym pisali Shakespeare czy Goethe… i raczej mądrzej, trafniej, precyzyjniej nie będziemy w stanie tego pokazać. Często do tej kwestii powracał Paweł Jocz, wręcz upominając się o głos, tonując różnego typu hurraoptymistyczne prognozy, a właściwie sprzeciwiając się im, twierdząc, że – co do naszej przyszłości – wcale nie jest optymistą.
– Lecz realistą?
– Dzięki Twojemu pytaniu, przyszedł mi na myśl inny czas i spotkanie z innym Pawłem, a konkretnie wspólna wyprawa z Pawłem Huelle, możliwa dzięki Arturowi Majce. Zawiózł nas on bowiem na cmentarz w Thiais, na groby Josepha Rotha i Paula Celana. Było to trzy dni przed zamachami, to znaczy 10 listopada 2015 roku.
– Wizyta, niechcący, stała się symboliczna?
– Symboliki tego dnia było więcej, bo z cmentarza udaliśmy się wprost do Musée d’Art et d’Histoire du Judaïsme, na wystawę o Mojżeszu.
– O Mojżeszu…?
– Tak, o biblijnym Mojżeszu, ale też o historii Izraela, jego wzlotach i upadkach, o jego aspiracjach, a nade wszystko o tym, co sprawiło, że możliwe stawało się powstawanie z popiołów. Najwięcej było o kulturze Słowa i wszystkim tym, co jej towarzyszyło… Powiedziałabym, że wciąż potrzeba nam takich Mojżeszów, którzy są w stanie wyrwać z letargu, porwać za sobą, poruszyć niebo i ziemię, wreszcie ukazać – już nie tyle nowe, konkretne miejsce, co nowe perspektywy.
– Dla własnego narodu, Europy, świata…?
– Wszystko zaczyna się od zwykłych ludzi, o których często się zapomina, o których przypomina wielka sztuka rozpoczynając swoje rewolucje od najprostszych środków, przywracając, jak Celan, sens słowu, próbując – dosłownie ze zgliszcz, z popiołów – wydobyć to, co zdawało się pogrzebane na wieki.
– Powracamy do katastroficznych tonów…
– …do jakich chętnie nawiązywali Zbigniew Herbert i Czesław Miłosz, występujący wielokrotnie w paryskiej sali z apokaliptycznymi wizerunkami Jana Lebensteina.
– Byli też inni?
– O niepewnej, ponurej perspektywie mówił chętnie Maciej Niemiec, przez pewien czas mieszkaniec domu przy rue du Chevaleret, częsty bywalec w domu przy rue Surcouf i stały uczestnik debat w pracowni Pawła Jocza. Wolałam raczej przysłuchiwać się gorącym nieraz debatom, niż stawać po którejś ze stron sporu, a wnioski z nich wypływające nie napawały optymizmem.
– Czeka nas apokalipsa?
– Witek Urbanowicz kiedyś stwierdził, że czasy się zmieniają i, zamiast centrum odczytowo-dyskusyjnego, w jego miejsce powinno otworzyć się restaurację, oczywiście „Apokaliptyczną”. Specjalnością byłyby przypalane dania. Ale musiałyby być też inne, przyciągające publikę atrakcje.
– To kiedy będzie otwarcie tej restauracji?
– O to trzeba by księdza Witolda zapytać. Wydaje mi się jednak – bez względu na to, czy restauracja będzie, czy jej nie będzie – że rue Surcouf to jedno z tych miejsc, o których warto pamiętać.
– A nie powinno samo o sobie przypomnieć?
– Najlepszą jego wizytówką pozostają ci, którzy tak chętnie pojawiali się – czy w cieniu, a raczej w świetle, Lebensteinowej Apokalipsy, przed wizerunkiem Chrystusa autorstwa Aliny Szapocznikow, czy w gościnnych progach domu, które pamiętają takie osobistości, jak przyszli papieże Jan XXIII i Jan Paweł II, kard. Jean-Marie Lustiger, Jerzy Giedroyc, Lech Wałęsa, Stefan Kisielewski i wielu innych.
– Nie potrzeba nowych twarzy?
– Póki co, nie brakuje takowych… do takich należy na przykład Marzena Diakun, która – dyrygując orkiestrą Radio-France – stała się jednocześnie lokatorką domu o wyjątkowych polskich tradycjach.
– Rue Surcouf nie przestało przyciągać?
– Z tego, co wiem, w sali Centrum Dialogu nie ma już tylu spotkań i takich gości, a więc i takich debat, jak kiedyś, ale toczą się one nad nią czy kilka pięter powyżej. Niedawno miałam szczęście spotkać tam Andrzeja Barta i Sławomira Iwańskiego. Polski pisarz i polski plakacista opowiadali o swoich poczynaniach artystycznych.
– Pojawiał się ktoś jeszcze?
– Z tego powodu, że jestem osobą pracującą także zarobkowo, mogę jedynie sporadycznie uczestniczyć – powiedzmy – w artystycznych spotkaniach. Chociażby w tych, związanych z wydawaną przez Galerię Roi Doré Kolekcją Recogito, w których zazwyczaj – oprócz Alicji Połap i Józefa Rudka, czyli filarów Galerii – bierze udział więcej osób.
– Owocem spotkań są konkretne przedsięwzięcia…?
– Tak, w Kolekcji Recogito, razem z moim Paryżem bez ulic ukazało się siedem książek… Były też inne inicjatywy, ale przecież nie mogę wszystkiego zdradzać.
Gdańsk – Paryż, listopad 2016
Małgorzata Sańko – studentka II roku drugiego stopnia studiów stacjonarnych Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Gdańskiego.
Recogito, nr 81 (lipiec-grudzień 2016)