Obcy – najsłynniejsza obok Dżumy powieść Alberta Camusa, to jedno z najbardziej niepokojących dzieł literackich ubiegłego stulecia. Książka wydana w Paryżu w 1942 roku, doczekała się pierwszego przekładu na język polski dopiero 16 lat później. Ów tytuł zaświtał mi w głowie w kontekście dzisiejszej Ewangelii, która – przynajmniej w mojej świadomości – jest „pochwałą obcego”. Kim on jest? Dlaczego mamy tyle problemów, by otworzyć się na jego przyjęcie, ale też na przyjęcie nowych, nieoczekiwanych zdarzeń?
Być może dlatego, iż tym pierwszym „obcym” jestem po prostu ja sam. Obcy sobie! W rzeczy samej, jeśli nie akceptuję siebie, z moimi dziwactwami, niechcianymi i niekochanymi „stronami”, trudno mi otworzyć się na przyjęcie kogoś innego. Osoby lub wydarzenia. Być może w tym kluczu należałoby również czytać powieść Camusa? W końcu główny bohater książki, Meursault, wydaje się wyjątkowo „obcy” nie tylko temu wszystkiemu, co dzieje się wokół niego, ale przede wszystkim sobie samemu, a nawet Bogu.
„Kiedy zastanawiam się nad swoimi, długo już trwającymi, podróżami po świecie – mówił Kapuściński w jednym z wykładów (Spotkanie z Innym jako wyzwanie XXI wieku), czasem wydaje mi się, że najbardziej niepokojącym problemem były nie tyle granice i fronty, trudy i zagrożenia, ile wielekroć odżywająca niepewność o rodzaj, jakość i przebieg spotkania z Innymi, z innymi ludźmi, z którymi zetknę się gdzieś w drodze. Wiedziałem bowiem, że wiele, a nieraz może i wszystko, będzie od tego zależeć. Każde takie spotkanie było niewiadomą. Jak przebiegnie? Jak się potoczy? Czym się zakończy?”.
Sam, siedem lat temu, gdy rozstawałem się po raz pierwszy z Afryką, pytałem: „Kim jest misjonarz?” I odpowiadałem: Jest przede wszystkim „innym”. I wie, że aby zrozumieć innych, sam musi posiadać własną, wyraźną tożsamość. W przeciwnym wypadku będzie chować się w swojej kryjówce i bojaźliwie odgradzać od innych. Ksenofobia – cytowałem również wtedy Kapuścińskiego, to choroba wystraszonych, cierpiących na kompleks niższości. Tym bardziej, że Inny to zwierciadło, w którym się przeglądam czy – w którym jestem oglądany. To lustro, które mnie demaskuje i obnaża, a tego wolelibyśmy jednak uniknąć. Inaczej mówiąc, misjonarz – tak jak każdy obcy – musi przede wszystkim zmierzyć się z Innym, skonfrontować, spotkać…
Otóż myślę, że fragment dzisiejszej Ewangelii stawia nas właśnie przed takim lustrem: „Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał. Kto przyjmuje proroka jako proroka, nagrodę proroka otrzyma. Kto przyjmuje sprawiedliwego jako sprawiedliwego, nagrodę sprawiedliwego otrzyma” (Mt 10, 40-41). Sześć razy – w trzech krótkich zdaniach – powtórzone słowo „przyjmuje”. Patrzę więc w lustro, którym jest ów „obcy”/„inny” do przyjęcia, i absolutnie siebie nie poznaję. Zmusza mnie on do pytań. Prowokuje. Kwestionuje moje nawyki.
Obcy, który mnie prosi o przyjęcie, to być może dziecko, które przychodzi na świat i zmienia rytm mojego/naszego życia; stary i schorowany rodzic, który domaga się częstszej mojej obecności; kolega w pracy, który swoimi dziwactwami budzi moje własne demony. „Przyjąć” – w tym kontekście – niepokoi, a czasem nawet przeraża. Jednocześnie „przyjmowanie” wiąże się z życiem. Rodząc dziecko, matka traci część siebie, a przecież tylko wtedy staje się matką. W tym świetle możemy i powinniśmy spojrzeć na kolejne zdanie z dzisiejszej Ewangelii: „Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 10, 39). To ewidentne zaproszenie, by nie żyć tylko dla siebie. Ci, którzy mają obsesję na punkcie ochrony swojego życia, swojego wizerunku, swojej przyszłości – nigdy jeszcze nie zaczęli naprawdę żyć! Bo żyć zaczynasz wtedy, gdy jesteś gotów do podejmowania ryzyka, zakładając oczywista, że można też przegrać. Dlatego naprawdę kocha tylko ten, kto jest gotowy „stracić”.
Jezus jest zdecydowanie najbardziej świetlistym przykładem tej wolności, która nie obawia się ryzykować ze względu na miłość. Dlatego powiada, iż żyje się naprawdę tylko wtedy, gdy jest się gotowym do tego, by „wziąć krzyż”, czyli przyjąć logikę Ewangelii, nawet jeśli oznacza to, że w oczach świata będziemy uchodzić za „godnych pożałowania”.
Stanisław STAWICKI
Rzym, 27 czerwca 2020 roku
Ks. Stanisław Stawicki. Pallotyn. Urodził się w 1956 roku w Kowalu. Wyższe Seminarium Duchowne w Ołtarzewie ukończył w 1982 i w tym samym roku przyjął święcenia kapłańskie. Przez wiele lat pracował na misjach w Rwandzie i Kamerunie (1983-1999), gdzie pełnił stanowisko mistrza nowicjatu (1990-1999). W roku 2003 na Wydziale Teologicznym jezuickiego Centre Sèvres w Paryżu obronił swoją pracę doktorską Współdziałanie. Pasja życia. Życie i działalność Wincentego Pallottiego (1795-1850), założyciela Zjednoczenia Apostolstwa Katolickiego. Przez trzy lata (do października 2011 roku) prowadził Międzynarodowe Centrum Formacji Pallotyńskiej „Cenacolo” przy Via Ferrari w Rzymie. W kwietniu 2012 roku został dyrektorem Pallotyńskiego Centrum Formacyjnego „Genezaret” w Gomie (Demokratyczna Republika Konga). W latach 2014-2017 był sekretarzem Zarządu Prowincji Chrystusa Króla w Warszawie. Od 2017 roku jest kustoszem kościoła Santissimo Salvatore in Onda w Rzymie.
Recogito, rok XXI, czerwiec 2020