Rozmowy z umarłymi (26)

Portret Alberta Caraco (Rio de Janeiro, 1941) z okładki książki Inês de Castro. Męczennicy z Kordoby ©.Livraria Geral Franco-Brasileira

28 marca 1991 roku, w cyklicznym programie France-Culture Chemins de la connaissance z serii Douleurs, une littérature de francs-tireurs, z założenia prezentującym literackich wolnych strzelców, nierzadko cierpiących za miliony i skazywanych na zapomnienie nietypowych malkontentów, Catherine Soullard zaprezentowała Alberta Caraco.

Był sefardyjskim Żydem z urugwajskim paszportem. Przyszedł na świat 8 lipca 1919 roku w Stambule, w rodzinie od czterech stuleci osiadłej w Turcji. Wchodził w dojrzałe życie w Pradze, Berlinie i Wiedniu. „Spędziłem dziesięć lat mojego życia w Niemczech, dziesięć w Paryżu i kolejną dziesiątkę między Argentyną a Urugwajem” – wspominał nie dbając o precyzję w książce L’homme de lettres. W latach 1926-1929 mieszkał przy Kurfürstendamm 129 w Berlinie. Natomiast w stolicy III Republiki ukończył Lycée Janson de Sailly i w 1939 bez problemu zdobył dyplom we francuskiej École Hautes Études Commerciales du Nord. Po rodzinnej tułaczce przez Honduras, Brazylię, Argentynę i Urugwaj, wojnę przetrwał przy calle Mariscal Estigarribia 924 w Montevideo, gdzie José Caraco i Elisa z domu Schwarz postanowili zmienić wyznanie i – jak można wyczytać Abécédaire de Martin-Bâton – wdrożyć syna w arkana katolickiej obediencji. Powrót do Francji w 1946 pozwolił mu – jak często podkreślał – powtórnie się narodzić. Nigdy nie podjął się pracy zarobkowej. Żył z matką i ojcem. Od 1960 roku – jak odnotował w Semainier de l’incertitude – w domu pod numerem 34 przy rue Jean-Giraudoux w Paryżu. Gdy w 1963 zabrakło Madame Mère, najważniejszej kobiety w jego życiu, nie potrafił się odnaleźć. W Le Semainier de l’agonie zanotował: „Dziś jest moje święto i mam przeczucie, że mogą to być moje ostatnie urodziny”. Dwa miesiące później, 7 września 1971 roku, po śmierci Monsieur Père – jak zapowiedział w Ma Confession – gdy ciało ojca nie zdążyło jeszcze ostygnąć, odebrał sobie życie.

Okładka książki Opowieści. Powrót Kserksesa (1943) ©.Veritas, Montevideo

Pierwsze swoje książki – Inès de Castro. Les Martyrs de Cordoue, Le Cycle de Jeanne d’Arc et quelques poèmes et illustrations, Le Mystère d’Eusèbe oraz Contes. Retour de Xerxès – opublikował w latach 1941-1943 w Rio de Janeiro i Buenos Aires. W 1950 za Le livre des combats de l’âme z 1949 zdobył Prix Edgar Poe, nagrodę paryskiego Maison de Poésie oraz Fondation Émile Blémont, przyznawaną za wyróżniające się, przełożone na język francuski obce utwory, dowodzące – zdaniem fundatorów – grande qualité littéraire. Kariery literackiej jednak nie zrobił. Za swojego życia wydał między innymi: L’école des intransigeants w 1952, Apologie d’Israël w 1957, Le galant homme: Un livre de civilité w 1967, La luxure et la mort w 1968 i L’ordre et le sexe w 1970. Jego nietypowe rozprawy filozoficzne – niekiedy na przemian pisane po francusku, angielsku, hiszpańsku i niemiecku – również nie spotkały się z większym zainteresowaniem. Dzienniki oraz kontrowersyjne elaboraty – takie jak Obéissance ou servitude, La France baroque, Essai sur les limites de l’esprit humain, Supplément à la Psychopathia Sexualis, czy Écrits sur la religion – ukazały się po jego śmierci.

Okładka Księgi batalii o duszę (1949) ©.E.De Boccard, Paris

Autor rozlicznych semainiers, miarą czyniąc nie upływające dni lecz tygodnie, marzył o cichej przestrzeni, świeżym powietrzu i domu z ogrodem na obrzeżach jakiegoś starego miasta. Nie wierzył jednak w pierwotną niewinność. Ubolewał w Bréviaire du chaos, że urbaniści oferują obrzydliwe, odczłowieczone megakonstrukty, a życiowa infrastruktura, jaką sobie zafundowaliśmy, czyni z ludzi termity albo insekty. Żalił się, że już nie potrafimy budować świątyń, amfiteatrów, pałaców, łuków triumfalnych ani grobowców. Do upadku doprowadzili – jego zdaniem – fałszywi prorocy, obłudni kapłani, głupi władcy, nienawistni uzurpatorzy, nienasyceni bossowie, pazerni finansiści i bezmyślni fabrykanci oraz coraz głupsze masy, pozwalające się zamienić w bezrefleksyjnych, bezwolnych i zachłannych, zadowalających się byle czym petentów, konsumentów tak obłudnych teorii, jak i w dużym stopniu bezużytecznych towarów.

Okładka Spaceru po ruinach (1957) ©.Librairie Fischbacher, Paris

Albert Caraco odrzucił wiarę, która – jego zdaniem – stała się tandetną potrzebą, a przestała być drogocennym skarbem. Postulował powrót do ducha, do poszanowania wartości będących zwornikiem podstawowych zasad. Zarzucał politykom, że – zamiast wyciągać wnioski z przeszłości – bawią się historią. Swojej matce nie mógł wybaczyć, iż trochę bardziej niż rozsądek pokochała życie. O kobietach i mężczyznach, o społeczeństwie i o własnej seksualności pisał z ironią i niechęcią. W swoich intymnych zapiskach odnotował, że nie ma homoseksualnych skłonności. Nie krył kontaktów z „kobietami z ulicy”. Pragnął ich i jednocześnie wyrzucał sobie, że krzywdzi biedne, zepchnięte na margines społeczeństwa istoty. Gromił mizoginicznych filozofów, niedwuznacznie sugerując, iż kobiece powaby zastępuje im użytek czyniony z własnych rąk. Jednocześnie ubolewał nad nędzą cielesnych pokus. O przybranej ojczyźnie i o francuskich myślicielach nie miał najlepszego zdania. W Le semainier de l’agonie: Le semainier de 1963 zarzekał się, że nie jest Francuzem i nie życzy sobie, żeby nazywać go francuskim pisarzem. Zachwycał się jednak siedemnasto- i osiemnastowieczną francuszczyzną. Drwił z Francji, że kraj, który nie dba o własny język, wkrótce przepadnie. Przestrzegał Francuzów, że przeżywają ostatnie chwile swojej lekkomyślności. Mógłby być – jak zauważył w 1984 roku na łamach „Le Monde” Louis Nucéra – ulubieńcem salonów i mentorem wpływowych gremiów, lecz wybrał pustelnicze odosobnienie. Mierziły go: inteligencki narcyzm i intelektualne płycizny, oderwane od realiów codzienności teorie luminarzy postępu, mariaż kwietyzmu z obskurantyzmem, a nade wszystko konfesyjne zacietrzewienie i religijny fanatyzm. 

Okładka Apologii Izraela (2003) ©..Âge d’Homme, Lausanne

Był świadomy, że zbrodnicze ideologie XX wieku nie wzięły się z powietrza. Nie taił pretensji do świeckich i religijnych przywódców, którzy – jego zdaniem – zawiedli na całej linii. Oskarżał ich o powielanie zgubnych teorii i infantylnych schematów. Widział w nich fałszerzy rzeczywistości, skorumpowanych manipulatorów, wykolejonych sofistów, klaunów, hipnotyzerów, egzorcystów i oszustów, którzy chcą zbić kapitał na chaosie i straszeniu innych. Pisał z sarkazmem o rozpustnych moralizatorach i społecznościach podzielonych na pozbawionych skrupułów producentów i nienasyconych konsumentów. Nie miał wątpliwości, że zachodni dobrobyt nie będzie trwać wiecznie. I że raj – obiecywany tak przez kapitalistów, jak i populistów – szybko okaże się piekłem; straszniejszą hekatombą od tego, co w wieku obozów koncentracyjnych i gułagów stało się udziałem milionów zniewolonych istot. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że totalna anihilacja jest bardzo blisko i że świat pogrąży się w absolutnej nędzy. Jeśli chcemy jeszcze cokolwiek ocalić, bogaci muszą zrezygnować ze swoich fanaberii, a ludzkość – zdawał się sugerował w Le tombeau de l’histoire – musi porzucić wiele cywilizacyjnych zdobyczy, a także swoje mity i nadzieje. Albo zupełnie się ogołocimy, znowu staniemy się nadzy, zatopimy się w nicości – taki bowiem jest sens zmartwychwstania – albo nic po nas nie pozostanie. Im bardziej jednak Albert Caraco zbliżał się do sądnego dla siebie dnia, tym bardziej był przekonany, że jest za późno na cokolwiek, że nie pomoże żadna abdykacja, że świata nie da się uratować – a jedyną rozsądną postawą jest rozpacz i rezygnacja.

Okładka niemieckiego wydania Królestwa zmysłów (1985) ©.Matthes & Seitz, München 1985

„Zdarza się, że potępieńcy (a tak patrzył na siebie Caraco) także mają coś do powiedzenia” – stwierdził przed laty Nucéra. Przyjaźniący się z Cioranem, Picassem i Brassensem zapalony cyklista, sprawozdawca sportowy, wydawca płyt i zarazem pisarz, mocno zachęcał do sięgnięcia po niełatwe w lekturze, lecz dowodzące niebywałej intelektualnej sprawności i najwyższego pisarskiego kunsztu książki. Apel odniósł pewien skutek. Po ukazaniu się angielskiego, hiszpańskiego czy niemieckiego przekładu Brewiarza chaosu, nie zabrakło entuzjastycznych recenzji. Podobnie było w 2009 roku na festiwalu teatralnym w Spoleto, po spektaklu Lady Mother, Dearest Father, będącym zestawieniem Post mortem poświęconym Elizie Caraco z listami autora Procesu do Hermana Kafki, jak i po ukazaniu się w 2016 roku w Stambule – jak chcieli tureccy wydawcy – Świętej Księgi Chaosu.  Trudno jednak mówić o szerszej recepcji. Pięćdziesięciolecie – mimo wysiłków jakie włożył w rozpropagowanie dorobku autora Simples remarques sur la France Vladimir Dimitrijević – przyniosło zaledwie wyjście z cienia.    

Okładka tureckiego wydania Świętej Księgi Chaosu (2016) ©.SEL, Istambul

Po śmierci założyciela Éditions l’Âge d’Homme w wypadku samochodowym latem 2011, Journal de l’emmuré czekał wiele miesięcy, nim ujrzał światło dzienne. Wielu wiernych czytelników paryskiego abnegata z rue Jean-Giraudoux obawiało się, iż nawet tytuł dziennika, obejmującego lata 1959-1960, okazał się zamierzoną ironią, zemstą zza grobu, jeszcze jednym szyderstwem niepogodzonego z Bogiem, ze światem i ze samym sobą geniusza. I że jak w dawnych wiekach zamurowywało się lub chowało żywcem kogoś niewygodnego, tak żydowski prześmiewca został post mortem – z woli nowych spadkobierców – skutecznie uciszony. Miniona dekada nie wzbogaciła publicznych archiwów i prywatnych bibliotek o nowe teksty paryskiego ascety, który nie przebierał w słowach i postanowił zmierzyć się z całym światem, a jednocześnie wybrał pustelnicze odosobnienie. Mimo wszystko jego dzieła przekraczają kolejne, nie tylko językowe czy kulturowe granice.   

Okładka Suplementu do Psychopathia Sexualis (2014) ©.Âge d’Homme, Lausanne

Wielu jego tez nie da się obronić, ale też literalne podchodzenie do wygłaszanych przez niego poglądów, to pójście na łatwiznę, to zapominanie, iż nade wszystko – jak Friedrich Nietzsche, jak Nicolás Gómez Dávila, Guido Ceronetti czy Harold Bloom – był wielkim prowokatorem; a także – jak Baltasar Gracián, jak Samuel Johnson, jak Paul-Louis Courier czy, z myślicieli bliższych naszej epoce, George Steiner – przenikliwym obserwatorem, znawcą cywilizacji i ludzkiej psychologii, formalistą w najlepszym znaczeniu tego słowa i stylistą najwyższej próby. Nie pozostawił po sobie tak potężnej korespondencji jak Voltaire, tak wielu zapisywanych codziennie stronic jak Joseph Amiel, ani tak szerokiej panoramy postaci i zachowań jak Paul Léautaud, ale uczynił dla francuskiej eseistyki tyle, co – jeśli spojrzeć z polskiej perspektywy – Joseph Conrad dla angielskiej i światowej beletrystyki.

Albert Caraco, niczym średniowieczny gnostyk albo oświeceniowy alchemik słowa, zamurował się w swoim pokoju i pogrążył się w ciemnościach, aby pośród mrocznych myśli i, otaczających go zewsząd, labiryntów społecznych absurdów odnaleźć choć nikły promień, uzasadniający czernienie papieru, pozwalający dotrwać do nieuniknionego finału. Uważał, że tym, którym udało się przeżyć wiek eksterminacji, pozostało co najwyżej pogrzebanie swoich umarłych i złożenie ofiary z siebie na grobie zgładzonej cywilizacji, albo odwrócenie się od nich i zaprzestanie wylewania łez. Obawiał się, że w przyszłości ci, którzy będą przekładać jego książki, wypaczą jego myśl i że długo będzie opacznie interpretowany. Ośmielił się jednak zawyrokować, że kiedy na nowo zostanie odkryty, będzie jak pogrzebany żywcem olbrzym, spoczywający pośród mrówek. A zapisane przez niego stronice będą niczym bomba, której wybuch można jedynie opóźnić. Jej eksplozja zaś wielu pozbawi świętego spokoju.

Elisa Caraco (Montevideo, 1941) ©.Âge d’Homme, Lausanne

Francisco Casavella, zachęcając w 2006 roku na łamach „El Pais” do lektury hiszpańskiego wydania Post mortem, doszedł do wniosku, że u Caraco nie ma Boga ani żadnych bóstw. Jest nobleza de espíritu i żądanie szlachetności ducha. Takiej samej szlachetności, z jaką żydowski tułacz, sefardyjski mędrzec patrzył na wszystko, co go otaczało. Czy wybór całkowitej izolacji był niewybaczalnym błędem? Czy existencialismo radical albo jego radykalny sceptycyzm miał sens? Czy sposób funkcjonowania, prowadzący do samounicestwienia – zastanawiał się autor recenzji Caraco, el hombre que quería odiar a su madre – to anhedonia? Czy raczej było to niezbędne paliwo, bo w przeciwnym razie nie mógłby myśleć i pisać? „Nieważne. Post mortem to bardzo piękna książka” – orzekł 43-letni wnikliwy czytelnik i utalentowany skryba, zmarły w 2008 roku pisarz z Barcelony.

Książki żydowskiego emigranta z urugwajskim paszportem, który nad Sekwaną odnalazł niespokojną przystań, jaka stała się jego domem i grobem, nie są dla wszystkich. Z pewnością nie są dla tych, którzy uznają wyłącznie nowości i szukają sensacji. Nie są dla tych, dla których tradycja wyrosła dzięki Jerozolimie, Atenom i Rzymowi nic nie znaczy. Nie – jeśli ktokolwiek chce się zagłębić, wręcz zatopić w gąszczu precyzyjnie dobranych słów, afektywnych wyzwań, klarownie wyrażonych myśli i chytrze, nieraz wręcz bezlitośnie stawianych pytań – nie są i nie będą pocieszającą lekturą. Albert Caraco – niczym Ipuwer albo Nahum, niczym Bion ze Smyrny albo Grzegorz z Nareku, niczym Jan od Krzyża albo Giorgio Leopardi w swoich czasach – pozostawił po sobie Księgę Lamentacji wieku Zagłady. Nie ocaliły pisarza: szlachetność intencji, najwyższy kunszt w posługiwaniu się słowem, jasność umysłu, znajomość historii, filozofii, teologii, ekonomii i literatury, ogromna empatia połączona z wiernością wymagającej Platońskiej zasadzie, promującej wysiłek prowadzący do Prawdy-Dobra-Piękna, jak i intelektualna uczciwość, nieuznająca żadnej drogi na skróty. Ale mogą ocalić i być może jego furore scripta niemało osób już uchroniły przed bezmyślnością, brakiem wrażliwości i rozpanoszeniem się bezdennej głupoty.

28/03/2021

Marek WITTBROT

Marek Wittbrot – w latach 1991-1999 prowadził „Naszą Rodzinę”, obecnie zaś jest redaktorem „Recogito”.

Recogito, rok XXI, marzec 2021