Rozmowy z umarłymi (42)

Czesław Miłosz (pierwszy z prawej) z Janem Lebensteinem i uczestniczką urodzinowego przyjęcia (Paryż, 1991) ©.Stanisław Fredro-Boniecki

„Miłosz pisał: «A może mój dług już został spłacony / I zrobiłem co mogłem, dla mego języka / Wiedząc, że w zamian będę miał milczenie». To było napisane w wierszu Władca Albanii. Otóż, oczywiście, Miłosz się kardynalnie pomylił. Milczenie, jeśli czasem zalega wokół dzieła Miłosza, jest wynikiem małych, niepoważnych, przemijających złośliwości, bo jeszcze nigdy tak się nie zdarzyło, żeby z księciem przegrał poeta” – stwierdził ksiądz Sadzik kończąc swoje wprowadzenie do wystąpienia Czesława Miłosza podczas jego pierwszego wieczoru poetyckiego w paryskim Centre du Dialogue. Wyraził w ten sposób własne przekonanie, że do żadnego księcia ciemności, nawet najpotężniejszego, nigdy nie należy ostatnie słowo. Jednocześnie, przemawiając 27 czerwca 1975 roku do zgromadzonych przy rue Surcouf 23, zaznaczał, że spotkanie w sali-kaplicy z rzeźbą Głowy Chrystusa Aliny Szapocznikow i witrażem Jana Lebensteina, przedstawiającym sceny z Apokalipsy św. Jana, jest formą uczczenia sześćdziesięciopięciolecia pracowitego żywota wyjątkowego twórcy.

Autor Prywatnych obowiązków i Miasta bez imienia przy rue Surcouf 23 i 25 miał zjawić się na swoje sześćdziesiąte czwarte urodziny. Z różnych powodów wizytę musiał przełożyć na wrzesień 1974. Od tego czasu w pallotyńskich progach pojawiał się regularnie, przeważnie na kilkanaście dni i po to, żeby celebrować kolejne rocznice razem z paryskimi przyjaciółmi. Nie raz, bardziej i mniej oficjalnie zapewniał, iż czuje się domownikiem nietypowego zakonnego domu. De facto (i de iure) pallotyni żadnym zakonem nie są, zaś – według św. Wincentego Pallottiego – Stowarzyszenie Apostolstwa Katolickiego miało stanowić corpo centrale e motore della pia Società, czyli siłę napędową i zarazem ośrodek koordynujący działaniami Zjednoczenia. Unio Apostolatus Catholici – angażując na równi kler i świeckich – zostało powołane do szerzenia idei apostolskich, jak i dawania szczególnego świadectwa wierze i miłości.  Czy pochodzący z Wilna profesor amerykańskiej uczelni interesował się tymi ideami? Raczej nic na to nie wskazuje. Konfesyjne kwestie jednak nie były mu obojętne. Tak się złożyło, że ostatnia wizyta Miłosza u pallotynów przypadła na wrzesień 2000 roku. Przybył wówczas na pogrzeb Jerzego Giedroycia.

Chociaż pierwsze kontakty polskiego poety z Berkeley z pallotynami datują się na grudzień 1963, dopiero po jedenastu latach zabiegi redaktora „Kultury”, wizyta Jana Lebensteina na przełomie 1973 i 1974 roku w Stanach Zjednoczonych oraz zachęty Olgi Scherer sprawiły, że Józef Sadzik dał się namówić na bliższe relacje. Nie ustały one po przedwczesnej, nagłej śmierci autora wstępów do Ziemi Ulro oraz, wydanej przez Éditions du Dialogue w 1980, Księgi Hioba. Na sześćdziesiąte piąte urodziny przyjaciela zza oceanu Sadzik chciał wydać Księgę Pamiątkową jemu poświęconą. „W sprawie druku tekstu i oprawy (w skórę) nie powinno być trudności. Mamy do tego narzędzia w Osny. Tylko, oczywiście, forsa” – pisał w lutym 1975 do Aleksandra Schenkera licząc na jego finansowe wsparcie. Realizacją szczytnych zamierzeń okazały się dopiero: Księga Hioba luksusowo wydana w 1981 na siedemdziesiątą rocznicę urodzin i Apokalipsa wydana w 1986 na siedemdziesiąte piąte urodziny poety. W planie było jeszcze Genezis, także z ilustracjami Jana Lebensteina, ale przekład ukazał się już w innej formie i nie w pallotyńskim wydawnictwie. Ponad ćwierć wieku laureat literackiej Nagrody Nobla korzystał z pallotyńskiej gościnności. Nie należał do osób łatwo spoufalających się. Ale też, zazwyczaj meldując się przy stole w południe, a niekiedy także wieczorem, potrafił tryskać humorem. Był ciekaw nowych twarzy i pojawiających się okazjonalnie osób. Chętnie – nawet gdy przyjeżdżał z synem Antonim i, w późniejszych latach, z drugą żoną Carol – wyprawiał się na samotne spacery i wizyty u paryskich przyjaciół lub znajomych.

Gdy raz czy drugi zapukał do drzwi, bo pilnie musiał gdzieś zadzwonić, a w bibliotece i zarazem swoim pokoju na trzecim piętrze nie miał telefonu, wydawał się bardzo rozluźniony. Mimo wszystko nie okazywał szczególnych względów za jakąkolwiek przysługę i skupiał się na tym, co sobie zamierzył danego dnia. Rzadko wspominał dawne paryskie lata i nie przywiązywał wagi do szczegółów, myląc niektóre z nich. Potrafił również do siebie podchodzić z dystansem. Tak było za ostatniej jego bytności, gdy podczas pogrzebu Jerzego Giedroycia zasłabł i wszyscy obawiali się, że śmierć niemal symbolicznie, w dwójnasób postanowiła zajrzeć żałobnikom w oczy. Okazało się, że to niegroźna, dość pospolita polska przypadłość. Ze swojego wyczynu długo zaśmiewał się na głos. I bynajmniej nie udawał świętoszka. Nigdy bowiem nie stronił od towarzystwa i nie gardził dobrymi trunkami.

Najdziwniejsze mogłoby wydać się to, że nie zaliczał siebie – jeśli wierzyć jego głośno wypowiadanym słowom – do szczęściarzy. Zdawał się mieć ogromne wyrzuty względem najbliższych. Jednocześnie wiedział czego chce. I temu podporządkowywał wszystko i wszystkich, również osoby bardzo sobie oddane. Długo był przekonany, że skoro zdecydował się na skok w pustkę, pisanie dla wąskiej grupy odbiorców, na zawsze sądzony jest mu los samotnika.

Nawiązując do ryzykownego wyboru, skazania się na jałowość i odosobnienie – gdy w 1979 roku dał się namówić księdzu Kniotkowi na wywiad dla „Naszej Rodziny” – wyznał, iż zdarzały się nawet takie okresy, kiedy chciał pisać do siebie listy. Dopiero po latach miał dojść do przekonania, że na szczęście się pomylił, bo znaleźli się tacy, którym nieobojętny był jego głos. Poczucie osobistej klęski jednak nie opuściło go nigdy. Do końca łamał się i zastanawiał, czy cena jaką zapłacił za niewątpliwy sukces nie była za wysoka. Inną sprawą – jaka nigdy nie dawała mu spokoju – była polska niefrasobliwość, nieumiejętność wyciągania wniosków z historii, niby-patriotyczne zapały, a w gruncie rzeczy stawianie interesów partykularnych przed ogólnonarodowymi, endeckie ciągoty i rozpasanie, tak obyczajowe, jak i umysłowe.

„Tradycyjny, sarmacki katolicyzm miał cechę może miłą i rozrzewniającą: jakąś dziecięcą ufność do świata – jednak ta cecha nie dostarcza obrony w kraju tak tragicznym jak Polska, i wydaje mi się, że powołaniem myśli polskiej będzie przejście od tego wielowiekowego dziecięctwa do dojrzałości. A to oznacza ciągłą refleksję nad wszystkim, co się stało w ciągu ostatnich dziesięcioleci na ziemiach polskich, taką refleksję, która nie będzie niczego ukrywać ani łagodzić” – mówił do Floriana Kniotka. Z jednej strony – jak w maju 1980, przed wyruszeniem do Paryża, pisał do Jana Błońskiego – z podziwem patrzył na mesjański zapał i nadludzki wysiłek takich ludzi jak Jan Paweł II. Z drugiej, bał się tego, co się skrywa – jak to określił – pod lawą zimną i plugawą, co niszczy narodową tkankę, niweczy największe polskie osiągnięcia.

Czesław Miłosz nie dożył kolejnego sarmackiego wzmożenia. Nie musi oglądać wielkopańskiego nadęcia, w którym na każdym kroku wychodzi na wierzch zaściankowa inkoherencja pomieszana z niedbalstwem, niekompetencją, brakiem jakiegokolwiek namysłu i przezorności. Nie mówiąc już o chojractwie, a nierzadko – już na poziomie języka – zwykłym chamstwie, o buńczuczności wszystkich tych, którym chwilowo się poszczęściło. I wydaje się im, że na innych mogą złorzeczyć, pluć, bezkarnie rzucać oskarżenia. I że można pobożnie i spokojnie stać przed figurą podstępnie innych niszcząc, innymi gardząc, innych postponując. Autor Zniewolonego umysłu w 1991 ostro zareagował na – jego zdaniem – obrzydliwe i absurdalne ataki na inteligencję oraz ludzi nauki i kultury, fingowane przez samomianowanych sędziów. Był przekonany, że każda ludzka prawda jest złożona i niejednoznaczna. Nie znosił napędzania – jak to miało miejsce w latach gomułkowskich – rzekomych prawdziwych Polaków na odszczepieńców, na ludzi ponoć skrzywionych ideologicznie albo, o zgrozo, skażonych syjonizmem. Chociaż uważał, że nie nadaje się na moralistę, bo jest wypełniony sprzecznościami, często występował w obronie fundamentalnych wartości, w tym tradycji chrześcijańskich, a także prawa do krytycznego oglądu przeszłych i bieżących uwarunkowań; tak społeczno-politycznych, jak i obyczajowo-religijnych. W 2004 roku, krótko przed śmiercią, odnosząc się do sprawy Gombrowicza i jego zranienia Polską, nazwał go pisarzem wyzwalającym. Wcześniej nie raz – również przy stole w jednym albo drugim paryskim, pallotyńskim domu – nie krył swoich obaw względem polskiej duszy. I wyrażał pogląd, iż obowiązkiem każdego polskiego pisarza czy poety, jeśli decyduje się zabrać głos w ogólnonarodowej debacie albo publicznym dyskursie, jest nie tyle zmierzenie się z historią i obowiązującą w danym momencie wykładnią dziejów, co obrona zdrowego rozsądku. Nie każdy musi skupiać się na wielkich procesach dziejowych albo odnosić się do kwestii narodowych czy religijnych, ale każda ideologizacja – niezależnie od swoich barw i odcieni – prowadzi na manowce.

30 czerwca 2021 roku Miłosz skończyłby 110 lat. Niewiele wskazuje na to, że spadkobiercy tych, którzy umieszczali słowa z jego wiersza na pomniku ofiar Grudnia’70, wzięli sobie do serca słowa poety – a tym bardziej, że chcieliby go słuchać. Trudno zresztą być zaskoczonym. Wystarczy przypomnieć niezbyt wyszukane, często dość prymitywne napaści niektórych rzekomo katolickich mediów, jakie miały miejsce po śmierci poety. Niewybrednym atakom tamę położył dopiero poruszający list Jana Pawła II, skierowany do zmarłego, odczytany w dniu pogrzebu Czesława Miłosza. Po latach chciałoby się wierzyć, iż niepoważne, małostkowe poczynania i resentymenty, jak i zadawnione idiosynkrazje nie zainfekują polskiej duszy i nie okażą się na tyle długotrwałe, że kolejny raz – podobnie jak po epoce sarmackiego rozpasania – Polacy będą musieli słono płacić za zacietrzewienie, prywatę, pogardę dla dura lex, sed lex i innych, znanych od czasów rzymskich zasad, za ich relatywizowanie i podporządkowywanie partykularnym potrzebom, a nade wszystko za krańcową nieodpowiedzialność i własną głupotę.

30/06/2021

Marek WITTBROT

Marek Wittbrot – w latach 1991-1999 prowadził „Naszą Rodzinę”, obecnie zaś jest redaktorem „Recogito”.

Recogito, rok XXII, lipiec 2021