Z arcybiskupem Tadeuszem WOJDĄ, metropolitą białostockim, rozmawia Marek WITTBROT
Abp TADEUSZ WOJDA SAC urodził się 29 stycznia 1957 roku w Kowali na Kielecczyźnie. W latach 1964-1972 uczęszczał do szkoły podstawowej w Kowali, a w latach 1972-1976 do liceum ogólnokształcącego, które ukończył egzaminem dojrzałości. W 1976 wstąpił do Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego. W latach 1977-1983 odbył studia z filozofii i teologii w Wyższym Seminarium Duchownym Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego w Ołtarzewie koło Warszawy, a jednocześnie w latach 1980-1983 studia z teologii fundamentalnej na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, ukończone tytułem magistra. W 1982 przyjął święcenia diakonatu, a 8 maja 1983 roku święcenia kapłańskie. Po święceniach przez kilka miesięcy pracował jako wikariusz w parafii Chrystusa Króla w Warszawie, a następnie był współpracownikiem pallotyńskiego Sekretariatu Misyjnego w Ząbkach. W maju 1984 został skierowany na studia misjologii do Rzymu na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim, które ukończył doktoratem z misjologii w 1989 roku. Obronił pracę doktorską nt. Nurty teologii misji z Münster i Louvain. Od 2 stycznia 1990 roku rozpoczął pracę w Papieskim Dziele Rozkrzewiania Wiary i w Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów. Od 12 grudnia 2007 roku pełnił funkcję kierownika biura w Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów. 24 lipca 2012 roku został mianowany przez papieża podsekretarzem w Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów. Ponadto od 1991 roku był kapelanem Wspólnoty Sióstr Boromeuszek w Rzymie, a od 1996 kapelanem Centrum Edukacji fizycznej dla niepełnosprawnych Czerwonego Krzyża Włoskiego. Jest też autorem licznych artykułów i rozpraw naukowych z zakresu misjologii. 12 kwietnia 2017 roku Ojciec Święty Franciszek mianował go arcybiskupem metropolitą białostockim. Święcenia biskupie przyjął 10 czerwca 2017 roku. Udzielił ich prefekt Kongregacji Ewangelizacji Narodów i Krzewienia Wiary kard. Fernando Filoni. Wspókonsekratorami byli abp Edward Ozorowski oraz abp Henryk Hoser. Podczas tej uroczystości odbył się ingres nowego Arcybiskupa Metropolity do archikatedry białostockiej. Mottem jego posługi biskupiej są słowa z Ewangelii wg św. Marka (13,10) Oportet praedicari Evangelium (Aby była głoszona Ewangelia). 29 czerwca 2017 roku w Rzymie w uroczystość św. Apostołów Piotra i Pawła otrzymał z rąk papieża Franciszka paliusz. 5 listopada 2017 roku w białostockiej bazylice archikatedralnej uroczystego nałożenia paliusza dokonał nuncjusz apostolski w Polsce abp Salvatore Pennacchio.
– Czy potrzebujemy dialogu?
– Przy wielości kultur, religii, różnorakich ideologii, dialog jest bezwzględnie konieczny. Bez dialogu, przy tak dużej różnorodności, nie byłoby praktycznie żadnego kontaktu, nie byłoby możliwe jakiekolwiek porozumienie. Dialog jest tą płaszczyzną, na której wzajemnie się poznajemy. Nie prowadzi od razu do przemiany ani do przekonania kogoś do takiej czy innej racji, ale jest podstawą rozmowy i zbliżenia ludzi. Jest niezbędny we wzajemnym zrozumieniu siebie. Jest daniem możliwości poznania siebie innym.
– Papież Franciszek stwierdził niedawno, że już w szkole podstawowej – jak innych przedmiotów – powinno się uczyć dzieci dialogu. Nie potrafimy bowiem ze sobą rozmawiać. Mamy w tej materii ogromny deficyt.
– Brak dialogu wynika po części z faktu, że każdy chce mówić, lecz nikt nie chce słuchać, a po części z tendencji do narzucania swojego punktu widzenia, która powoduje zamykanie się drugiej strony.
– Czy – wobec tego wszystkiego, co w różnych częściach świata i wokół nas się dzieje – jest on w ogóle możliwy?
– Żeby dialog był możliwy, trzeba się wsłuchać w to, co ktoś chce nam zakomunikować. Trzeba najpierw zrozumieć, jaka jest treść przekazu, co ktoś do nas mówi. Żyjemy w świecie coraz bardziej wirtualnym, pozbawionym personalnych odniesień. Bardzo często nie ma miejsca na dialog, na poznanie drugiego człowieka. Jest tylko próba zakomunikowania czegoś na siłę; bez zastanowienia się, czy ten ktoś, kto jest odbiorcą komunikatu, chce cokolwiek przyjąć do wiadomości, czy w ogóle nas słucha.
– Zatem wzajemne porozumienie rozpoczyna się od słuchania?
– Rozpoczyna się od spotkania, które ma charakter podmiotowy, a nie przedmiotowy. Ja potrzebuję drugiego człowieka do lepszego poznania siebie samego. Potrzebuję go dla osobistego i osobowego rozwoju. Tego bardzo często nie chcemy dziś zrozumieć. Uważamy, że postęp w medycynie i w różnych dziedzinach technologicznych oraz zdobycze techniczne, a tym samym przewaga nad innymi, zupełnie wystarczą, że pomogą osiągnąć samozadowolenie i samowystarczalność. Tego typu postawa nie koniecznie otwiera nas na dialog.
– Może trzeba by zacząć od tego, że człowiek najpierw sam ze sobą musi się spotkać?
– Niewątpliwie.
– Dopiero wówczas jest możliwy wewnętrzny dialog?
– Człowiek dzisiaj często nie zastanawia się nad tym, kim jest, skąd pochodzi i dlaczego jest taki, jaki jest. Nie zastanawia się nad swoim pochodzeniem i przeznaczeniem.
– Nie rozmawia ze sobą?
– Zadowala się zdobyczami technicznymi, nie potrafiąc w gruncie rzeczy ich dobrze wykorzystać. Jest też cała sfera dóbr materialnych, które na tyle zadowalają, że nie skłaniają do podjęcia jakiejkolwiek refleksji, nie mówiąc już o rozważaniach na płaszczyźnie filozoficznej, prowadzących do wniknięcia w siebie, do zrozumienia siebie samego, do poznania siebie od wewnątrz. Bardzo często człowiek dzisiejszy nawet nie potrafi sformułować, o co mu chodzi, jaki jest jego cel w życiu. Nie potrafi określić podstawowych rzeczy, powiedzieć sobie, co sam przeżywa.
– Dialog to spotkanie z kimś innym. Może za bardzo zaciążyło na nas Sartrowskie sformułowanie: „ja to ktoś inny”?
– Bardziej dostrzegam w tym problem samoświadomości. Jeśli nie ma się świadomości siebie samego, czy wtedy można uciec od siebie? Niemożliwość poznania siebie samego wynika w ogromnym stopniu z tego, że nie próbuje się analizować swojego bytu, swojej egzystencji, swoich myśli, swoich pragnień, swoich preferencji. Taki człowiek nie jest zdolny do żadnej autorefleksji. Nie zastanawia się nad swoim postępowaniem. Podąża bezwiednie. Pozwala się prowadzić modnym trendom kulturowym czy obowiązującej w danym momencie ideologii. Kiedyś ktoś mądrze powiedział, że kulturę tworzy niewielu, zaś większość bez zastanawiania się, bez refleksji idzie do przodu i naśladuje innych.
– Tak jest nie tylko w przypadku uczestnictwa w kulturze.
– Większość włącza się w bieżący nurt myślenia czy działania i za bardzo nie zastanawia się, co z czego wynika i jakie będzie miało skutki. Po części, dzisiaj jesteśmy też ofiarami kultury utylitarystycznej.
– Skąd bierze się niechęć wobec wielokulturowości?
– Wielokulturowość sama w sobie nie jest niczym złym. Jeżeli szeroko spojrzymy na Kościół, widać od razu, że on jest wielokulturowy. Pojęcie kultury jest bardzo ogólne, ale jeśli przejdziemy do konkretu, możemy mówić o kulturze polskiej, ale też o kulturze Podlasia, kulturze Małopolski czy kulturze Wielkopolski. Poszczególne regiony, miasta i wsie też mają swoją kulturę. Myślenie, postawa, relacje międzyludzkie czy relacje innego typu – wszystko to wpływa na kulturę. Wielokulturowość wymaga nieustannej konfrontacji i stawiania sobie pytania o własną kulturę. Taka konfrontacja zmusza do refleksji, a tego człowiek często się boi.
– Dlaczego papież Franciszek – jak to uczynił niedawno w wywiadzie z francuskim socjologiem – nie boi się otwarcie mówić, że Kościół „dokonał wyboru różnorodności kulturowej”? Skąd negatywne konotacje i negatywne reakcje na wypowiedzi biskupa Rzymu?
– Negatywne konotacje, jeśli chodzi o wielokulturowość, wynikają chyba z tego, że skupiamy się na zagrożeniach i obawach. Boimy się utraty własnej tożsamości. Kulturowość, która wiąże się z brakiem tożsamości – widzimy to w wielu krajach na Zachodzie – rodzi coraz większy opór. Nasza tożsamość jest grecko-rzymska, a do tego dochodzi cały bagaż doświadczenia judeochrześcijańskiego. I nie można o tym zapominać. To jest trzon kultury europejskiej. Dzisiaj w wielu krajach chrześcijaństwo stało się reliktem, a dla niektórych wręcz przeżytkiem. W konstytucji europejskiej zapomniano o korzeniach kultury europejskiej. Nie chciano odwoływać się do kultury grecko-rzymskiej. Jeśli nie mamy bazy, to stajemy się ludźmi bez korzeni. Jeśli nie mamy żadnego odniesienia, to znaczy, że nie znamy swojej tożsamości i nie jesteśmy w stanie konfrontować się z rzeczywistością…
– …i coraz bardziej zamykamy się w sobie, odwracamy się od przybyszów?
– Czy tego chcemy, czy nie chcemy, na skutek globalizacji wszyscy coraz bardziej starają się upodobnić do siebie, a jednocześnie zróżnicowanie, a raczej wymieszanie jest coraz większe. My zaś, nie licząc się z realiami, staramy się wszystkich zadowolić. Staramy się na wszelkie sposoby, w imię pokoju i spokoju, wchłonąć te elementy obcych zwyczajów czy obyczajów, jakie w żadnym stopniu nie dają się zasymilować. Przybywający do nas spoza Europy stają się zagrożeniem, bo niby ich przyjmujemy, a przynajmniej tolerujemy „obce” elementy, a tak naprawdę, mając o przybyszach mgliste pojęcie, zastępujemy proces włączania do życia społecznego różnymi ekwiwalentami. Stąd surowa ocena obecnej rzeczywistości przez wielu obywateli Unii; szczególnie przez tych, którzy mają silne poczucie własnej tożsamości i mocno podkreślają swoje pochodzenie, jak i swoją wiarę czy swoje przekonania.
– I swoją odrębność?
– Lansując wielokulturowość Europa Zachodnia nie ogarnia tych problemów, jakie powstają na skutek zderzenia się różnych systemów wartości. Jednocześnie przybysze, widząc, iż nikt nie ma dla nich żadnych propozycji, zamykają się w swoich gettach i w kręgu swoich przekonań. Zatem trudno – powracając do tego, od czego rozpoczęliśmy rozmowę – mówić o jakimkolwiek dialogu kulturowym, nie mówiąc już o dialogu międzyreligijnym czy aksjologicznym.
– Można by tutaj nawiązać do słynnego sporu pomiędzy Jürgenem Habermasem a Johannem Baptistą Metzem, czyli propagatorem „kultury dyskursywnej” a zwolennikiem silnego zakotwiczenia, również jeśli chodzi o sposób funkcjonowania instytucji publicznych, w judeochrześcijańskiej, a bardziej jeszcze w biblijnej tradycji?
– Kościół od samego początku stawiał na wielokulturowość. Wystarczy wspomnieć różnego typu instrukcje Stolicy Apostolskiej sprzed trzystu sześćdziesięciu lat, na przykład instrukcje dla wikariuszy apostolskich na całą Azję. Była w nich bardzo mocno podkreślana potrzeba docierania do danych kultur, poznawania tych kultur, przenikania ich Ewangelią, uwypuklania tego, co w tych kulturach ważne, dobre, pozytywne. A jednocześnie eliminowania tego, co jest niezgodne z duchem Ewangelii, z wizją Jezusa Chrystusa.
– Czyli ani podejście „bezlosowo-idealistyczne”, oderwane od kontekstu miejsca i czasu, ani – w żadnym wypadku – abstrahujące od judeochrześcijańskich tradycji?
– Kościół od setek lat kieruje się przekonaniem, że należy doprowadzić do przeniknięcia kultury Ewangelią – powiedzmy – do uzyskania kultury zewangelizowanej. Jeśli to jest spotkanie z kulturą grecką, nasza kultura staje się bardziej grecka, zaś kultura grecka wznosi się jakby na wyższy poziom, przekracza samą siebie. Podobnie jest z kulturą angielską, francuską, niemiecką, rwandyjską, tanzańską czy jakąkolwiek inną. Każda z nich staje się ogromnym bogactwem. Chrześcijaństwo jako takie nie ujmuje niczego, co byłoby pozytywne, lecz dokłada do skarbca kultury chrześcijańskiej cząstkę po cząstce.
– Czy obecnie – jak pytał Ojca Świętego Dominique Wolton – „pięć rodzin duchowych Europy, tj. judaizm, chrześcijaństwo, islam, socjalizm i liberalizm, nie mogłoby podjąć wspólnej inicjatywy”, inicjatywy na rzecz „pokojowej koegzystencji”?
– Można mówić o duchowym wymiarze, jeśli chodzi o judaizm, chrześcijaństwo i islam. Trudno socjalizm i liberalizm wiązać z duchowością. Socjalizm i liberalizm są systemami społeczno-politycznymi. Problem też w tym, że w przypadku judaizmu i chrześcijaństwa możemy mówić o pewnym pokrewieństwie, o wspólnych korzeniach wiary, zaś w islamie, a tym bardziej w socjalizmie czy liberalizmie, odmienne jest podejście do wielu fundamentalnych kwestii.
– Nie bez powodu nawiązałem do pytania skierowanego do Papieża, a dotyczącego także socjalizmu i liberalizmu, bo w Białostockiem trafiały na podatny grunt idee socjalistyczne i komunistyczne, z kolei po transformacji Podlasie było tym regionem, który znacznie lepiej radził sobie z wdrażaniem zasad gospodarki wolnorynkowej. Jest zatem – powtórzmy – miejsce także na laickie opcje i przekonania?
– Wiemy z historii, że w przypadku niektórych podstawowych idei – takich jak życie, własność, dobro, postępowanie, a nawet śmierć – nigdy nie udało się znaleźć jakiejś wspólnej płaszczyzny. Nawet w tak „niewinnej” kwestii jak poszukiwanie pokojowej koegzystencji. Jeśli weźmiemy pod uwagę samą koncepcję życia, to rozdźwięk jest jeszcze większy. Używając tej samej terminologii podkładamy pod nią zupełnie inne treści.
– Czyli należałoby podzielić wartości czy zasady na laickie i religijne?
– Poniekąd tak, lecz przy tym należałoby pamiętać, że pomiędzy chrześcijańskim zbiorem podstawowych zasad a muzułmańskim oglądem rzeczywistości jest duża różnica.
– Jeśli chodzi o laickość, to jednym z tych, którzy jako pierwsi zwrócili na nią uwagę był św. Wincenty Pallotti. Oczywiście jego spojrzenie na świeckość było nieco inne od naszego, w dużym stopniu ukształtowanego przez Gaudium et spes i Apostolicam actuositatem. Nie można też zapominać o soborowych Deklaracjach.
– Założyciel Zjednoczenia Apostolstwa Katolickiego starał się zaangażować wiernych świeckich w działalność Kościoła, w propagowanie jego dzieł. Ważnymi przedsięwzięciami były dla niego epifanie, zbliżanie do siebie chrześcijan różnych wyznań, zajmowanie się chorymi czy wychowanie dzieci ulicy.
– Pallotti – nazywany prekursorem Akcji Katolickiej, ekumenizmu w rozumieniu Vaticanum Secundum czy apostolstwa świeckich – rozpoczynając swoje epifanie w 1836 roku, miał głównie na myśli „braterstwo katolickie”. Jak ono – zważywszy na wieloletnią pracę w watykańskiej Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów – wyglądało z rzymskiej perspektywy i jak wygląda obecnie?
– Pallotti na epifanie zapraszał przedstawicieli różnych Kościołów chrześcijańskich. Za jego czasów to była absolutna nowość. W dzisiejszych czasach to zmieniło zupełnie charakter. Zwłaszcza po Soborze Watykańskim II, który ukazał świeckich w zupełnie nowym świetle. Nade wszystko wskazał na ich odpowiedzialność za Kościół i ich miejsce w Kościele. Obecnie współpraca ze świeckimi dokonuje się na wielu płaszczyznach i poziomach. Za czasów Pallottiego nie można było mówić o świeckich misjonarzach, obecnie są oni na wszystkich kontynentach i angażują się na wiele różnych sposobów. Nie było też mowy o odpowiedzialności świeckich, teraz mamy rady parafialne, rady duszpasterskie, rady administracyjne… Wszędzie są świeccy. Pallotti włączał świeckich do pomocy duchowej czy charytatywnej, na przykład takie osoby jak Jakub Salviati, a dziś…? Pojęcie zaangażowania świeckich ogromnie się rozszerzyło. Oprócz świeckich misjonarzy mamy diakonat stały, mamy neokatechumenat, mamy szafarzy nadzwyczajnych, mamy wiele innych funkcji, które były kiedyś nie do pomyślenia. To są możliwości wypracowane po Soborze Watykańskim II. Oczywiście zawsze jest ryzyko klerykalizacji świeckich, ale mimo wszystko proces włączania świeckich w działalność Kościoła będzie postępował.
– Jaki będzie zatem krok dalej? Pamiętam jeszcze z seminaryjnych wykładów, jak ks. Lucjan Balter na wykładach z dogmatyki lubił prowokować i powtarzać, że diakonat to pierwszy stopień sakramentu święceń, a przecież u początków były diakonise.
– Jeśli chodzi o diakonise, to bardzo niejasna sprawa. Zachowało się niewiele źródeł. Nie wiemy, kim były one w pierwotnym Kościele. Jeśli chodzi o kapłaństwo kobiet, temat ten podjął Benedykt XVI i wyjaśnił, że nie ma żadnych podstaw, żeby iść w tym kierunku. Chrystus na uczniów wybrał jedynie mężczyzn… Mogło to wynikać z uwarunkowań kulturowych ówczesnego świata, ale takiego dokonał wyboru.
– I jego należy się trzymać?
– Nie możemy zapominać o Maryi. Jej pozycja – jeśli w ogóle można tak sprawę stawiać – była bardzo wysoka. Miała decydujący wpływ w wielu sprawach. Nie bez powodu jest nazywana Matką Kościoła. A jednak Jezus nigdy nie ustanowił jej kapłanką. Gdyby chciał, mógł uczynić ją kapłanką, lecz tego nie uczynił. W Kościele nie ma miejsca na kapłaństwo kobiet. Raczej nigdy do tego nie dojdzie.
– Powtórzę: jak zatem powinien wyglądać ten „krok” dalej, co się powinno zmienić?
– Jesteśmy na etapie, gdzie jeszcze jest wystarczająca ilość kapłanów i większość funkcji w Kościele pełnią osoby konsekrowane. Jeśli liczba kapłanów drastycznie się zmniejszy, być może wówczas kapłani będą spełniać wyłącznie funkcje sakramentalne. Inne formy posługi przejmą świeccy, w tym także kobiety. Niewykluczone też, że do kapłaństwa będą dopuszczani żonaci mężczyźni. Trzeba tutaj poddać się działaniu Ducha Świętego… Przed Vaticanum Secundum wiele rzeczy wyglądało inaczej i – patrząc z perspektywy czasu – wielu osobom wydawało się, że one nigdy nie ulegną zmianie…
– …a asystencja Ducha Świętego zrobiła swoje?
– Zawsze trzeba czasu na to, żeby Kościół, jako instytucja, był świadomy wyzwań i potrzeb, jakie przed nim stoją, żeby rozumiał czy pogłębił zrozumienie tych kwestii, które kształtują oblicze Kościoła. Dzieje się to dokładnie pod tchnieniem Ducha Świętego, który uzdalnia nas do refleksji, do zrozumienia i do przyjmowania postawy profetycznej.
– Pallottiemu szczególnie leżała na sercu idea Zjednoczenia Apostolstwa Katolickiego. Co należałoby uczynić, żeby stała się ona bardziej nośna, pociągająca znacznie więcej osób niż obecnie?
– W ostatnich piętnastu, dwudziestu latach udało się nam powrócić do oryginalnej idei Pallottiego. Wcześniej uważano, że członkowie Zjednoczenia są po to, żeby się modlić za Stowarzyszenie i wspierać je materialnie. Obecnie coraz więcej mówi się o tym, że razem ze Stowarzyszeniem, jako siłą napędową, tworzyć powinno ono jeden organizm. Zespoloną strukturę, w której każdy spełnia swoją rolę. Ważne jest jednak współdziałanie. Powrót do fundamentalnej idei Pallottiego otwiera przed nami całkiem nowe perspektywy.
– Jakie?
– W niektórych krajach pojawiły się wspólnoty mieszane, złożone z duchownych i świeckich, gdzie wspólnie programuje się całą działalność w ramach charyzmatu św. Wincentego Pallottiego, co znacznie poszerza spectrum zagadnień związanych ze Zjednoczeniem Apostolstwa Katolickiego. Mam tu na myśli całą gamę różnych posług, zarówno wewnątrz Kościoła jak i na zewnątrz, o charakterze apostolskim, charytatywnym, społecznym a nawet politycznym. Potrzeba tylko odpowiedniego przygotowania i wdrożenia w te posługi. Trzeba, jak sądzę, na nowo podjąć refleksję, na jakim jesteśmy etapie, jeżeli chodzi o wdrożenie w życie idei Zjednoczenia, i co dalej można zrobić. Pallotti, mając prekursorską wizję apostolstwa świeckich, dał światło całemu Kościołowi.
– I błędem byłoby tego nie wykorzystać?
– My, jako pallotyni, jesteśmy bardziej otwarci na kwestię angażowania świeckich do apostolstwa. Ale są środowiska, które tkwią mentalnie w innej epoce, nie zgłębiły jeszcze tego zagadnienia. Papież Franciszek stara się włączyć świeckich nawet w struktury Kościoła hierarchicznego. W kongregacjach, w niektórych papieskich radach są osoby świeckie, są zarówno kobiety jak i mężczyźni, nierzadko na wysokich stanowiskach. Kościół, prowadzony przez Ducha Świętego, ciągle dojrzewa. Pallotyni, dzieląc się swoim doświadczeniem, mają szansę przysłużyć się całemu Kościołowi. Muszą jednak być autentyczni, przekonani do swoich idei. Muszą nade wszystko mieć program i jasną koncepcję działania Zjednoczenia w Kościele.
– Stanisław Stawicki, pisząc o „doktrynie dotyczącej współpracy”, tak z Bogiem, jak i między ludźmi, przypominając, że „fundamentalnym modelem” jest Trójca Święta, zaryzykował stwierdzenie, że Bóg jest „relacją” i że nas powinna cechować wola współdziałania, właściwie ze wszystkimi. Wiadomo, że takie pragnienie w każdym poszczególnym przypadku musi być i po „drugiej” stronie. Z kim, na jakiej płaszczyźnie i w jaki sposób możliwa jest współpraca? Czy, jeśli chodzi o apostolstwo świeckich, potrzebny jest „krok” dalej, kolejny odważny „krok”?
– Niewątpliwie potrzeba promocji. Wizja Pallottiego jest wciąż mało znana i za mało jest pogłębionych, teologicznych, jak i czysto popularyzatorskich opracowań na ten temat. Jeżeli Jan XXIII nazwał Pallottiego prekursorem apostolstwa świeckich, coś to oznaczało. Otworzył tym samym nowy rozdział w dziejach Kościoła. Był to również profetyczny sygnał, w jakim kierunku zmierzamy. Trochę brakuje dzielenia się z innymi oryginalną wizją Zjednoczenia. Brakuje nam ekspertów w zakresie dogłębnej znajomości myśli Pallottiego. Dobrze by było wziąć przykład z innych zgromadzeń zakonnych, jak choćby jezuici, salezjanie, jak wspaniale potrafią promować własny charyzmat.
– Czyli nie tyle nowa teologia apostolstwa jest potrzebna, co odważne, świeże spojrzenie?
– Moim zdaniem tak.
– Białostocczyzna jest regionem, w którym zróżnicowanie – etniczne, kulturowe czy religijne – jest znacznie większe niż w innych częściach Polski. To zapewne duże wyzwanie dla każdego, kto rządzi diecezją.
– Podlasie, Białostocczyzna są to tereny, które zostały naznaczone historią. Granice Polski przesuwały się i na wschód, i na zachód. Stąd mamy różnorodność etniczną, kulturową czy religijną. Jeśli chodzi o narodowości, mamy Białorusinów, Litwinów, Tatarów i oczywiście Polaków. Jeśli chodzi o konfesje, oprócz katolików, mamy prawosławnych, protestantów, jak też żydów i wyznawców islamu.
– Co jest, co mogłoby być wspólnym gruntem porozumienia?
– To, co zbliża tych ludzi, to fakt, że są na tych terenach od wielu pokoleń. Wytworzyła się pewna tradycja i ciągłość tej tradycji. Jest dialog życia. Są wspólne cele. Choćby ten, żeby żyć w pokoju, żeby ten region w dalszym ciągu się rozwijał. Z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że relacje są dobre i rozległe. Na przykład z Kościołem prawosławnym, jak i z ewangelikami, organizujemy wspólne akcje i spotkania, wspólnie się modlimy. Organizujemy też koncerty kolęd i muzyki podlaskiej i białoruskiej. Każdy stara się zachować swoją tożsamość i swoją autonomiczność. To wszystko bardzo zbliża ludzi. Po krótkim, rocznym pobycie zauważyłem, że i w cerkwiach, i w kościołach są śpiewane te same pieśni, choć nie po polsku, lecz w języku starocerkiewnosłowiańskim czy białoruskim. Podobnie jest z protestantami. Jest zatem dialog i na innym poziomie – można by powiedzieć – poziomie sztuki.
– Czyli symbioza?
– Symbioza i korelacja. Ci ludzie, żyjąc ze sobą od wielu pokoleń, nie mają żadnego interesu w tym, żeby to niszczyć. Często brakuje tego w Polsce centralnej czy zachodniej, choć i tam doszło do przemieszania ludności. Jednak ludzie napływający po wojnie na tamte tereny z różnych zakątków dawnej Rzeczypospolitej zostali pozbawieni ciągłości kulturowego współżycia.
– Wszelkie antagonizmy na Białostocczyźnie zostały przezwyciężone? Nie ma już takich konfrontacji, jak przed ponad dwudziestu laty spór o klasztor w Supraślu?
– Owszem, ta sprawa od czasu do czasu powraca. Niekiedy jest podsycana świadomie. Z upływem czasu i pokoleń, rany się zabliźniają. Jak wiadomo za panowania Zygmunta III Wazy klasztor w Supraślu przeszedł na własność unitów. W czasach Pierwszej Rzeczypospolitej zasłynął z działalności drukarskiej. W 1824 roku, decyzją władz zaborczych, przeszedł na własność rosyjskiej Cerkwi. W okresie międzywojennym opiekowali się nim salezjanie. Po drugiej wojnie światowej władze komunistyczne zamierzały go przekazać prawosławnym, co doprowadziło do dużych zadrażnień pomiędzy katolikami i ludnością prawosławną. Później znajdował się w nim ośrodek szkoleniowy do kształcenia kadr dla rolnictwa. W latach osiemdziesiątych minionego wieku, budynek po budynku, na powrót zaczęli go przejmować prawosławni. Spór o kompleks budynków pobazyliańskich rozgorzał po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1989, szczególnie w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych…
– …i został zażegnany dzięki inicjatywie Jana Pawła II, przechodząc na własność Autokefalicznej Cerkwi Prawosławnej.
– Jeśli dobrze się orientuję, Kościół łaciński nie miał wówczas jasnej idei, co z tym potężnym klasztorem zrobić. Z drugiej jednak strony, ówczesne władze rządowe bez należytej konsultacji przekazały go Cerkwi.
– Napięcia swego czasu były dosyć duże.
– Pewne reminiscencje tamtego sporu są odczuwalne do dzisiaj, lecz – jestem przekonany – należy skupić się na tym, co łączy, a nie dzieli. Jeśli chodzi o Supraśl, sami wierni chcieliby, żeby obecność katolickiego Kościoła mocniej się zaznaczała, bardziej dawała o sobie znać. Chcieliby, żeby powstał podobny ośrodek, jak supraska ławra, zajmujący się duchowością – w tym przypadku związaną z tradycją unicką.
– Czyli, choć już nie tak jak dawniej, nadal daje o sobie znać przekonanie, że należy polemizować, twardo udowadniać swoją wyższość, trzymać się swoich racji, walczyć o zwycięstwo jednej strony?
– Taka mentalność niekiedy daje o sobie znać. Bierze się stąd, że pewne środowiska tkwią na dawnych pozycjach i uparcie twierdzą, że chrzest w Kościele łacińskim jest nieważny albo że nie wolno się wspólnie modlić. Zdarzają się sytuacje, że z obawy, iż ktoś przejdzie na katolicyzm, proboszcz prawosławny nie chce wystawić zaświadczenia. Rodzi to z drugiej strony niechęć i dystans. Dla równowagi muszę jednak mocno podkreślić, że w większości miejsc, gdzie są obok siebie cerkwie i kościoły, relacje są dobre. Zarówno jeśli chodzi o duchownych, jak i świeckich. Jesteśmy zawsze razem z biskupem Jakubem Kostiuczukiem, staramy się pokazywać, że są to Kościoły sobie najbliższe.
– Dużo było mowy o relacjach katolicko-prawosławnych, a jak Ksiądz Arcybiskup, i jako metropolita białostocki, i jako pallotyn, odnosi się do tradycji protestanckich na tych terenach i do spuścizny protestanckiej w ogóle?
– W tym momencie obecność protestantów na Białostocczyźnie jest znikoma. Nie mam jakichś wielkich doświadczeń w tym względzie. Rok to trochę mało, żeby ogarnąć wszystko. Mamy w Białymstoku kościół św. Wojciecha. Protestanci nam go odsprzedali. Gdy w 2012 roku zapaliła się wieża tego kościoła i było dużo szkód – jak słyszałem – protestanci pierwsi przyszli z pocieszeniem i symbolicznie przekazali skromny datek na odbudowę. Spotykamy się na epifanii, na opłatku, nieraz na uczelniach, na różnych oficjalnych imprezach, a niekiedy całkiem przypadkiem, odwiedzając chorych w szpitalach czy podczas charytatywnych akcji. Generalnie relacje są bardzo dobre.
– Minęło 500 lat… Świat protestancki przeżywał w ubiegłym roku 500-lecie Reformacji. Na międzynarodowej „mapie” obchodów okrągłego jubileuszu znalazły się dwa należące do Polski miasta: Cieszyn i Wrocław. Trudno jednak – jeśli o Podlasie chodzi – pominąć i to dziedzictwo. Tym bardziej, że obecnie istnieją w Białymstoku bodajże cztery zbory protestanckie.
– Trzeba by najpierw spojrzeć na sytuację chrześcijaństwa na przełomie XV i XVI wieku. Był to czas różnych napięć w Europie. Niektórym przeszkadzały odpusty, obrazy w kościołach, budowa rzymskiej bazyliki, zewnętrzne formy pobożności. Innym wręcz przeciwnie. Mieli zupełnie inną wizję. Nie zagłębiając się w szczegóły można by bardzo ogólnie stwierdzić, że na gruncie tej sytuacji zrodził się luteranizm, zrodziła się Reformacja, zrodziły się ruchy kontestatorskie. Bardzo one podzieliły Kościół. Sam Luter miał swoje osobiste powody, jak i problemy, z którymi przez dłuższy czas się borykał. Nie był raczej skłonny do ustępstw. Papieski Rzym jakoś też nie potrafił się odnaleźć. Spowodowało to wielki rozłam w Kościele. Trzeba było czekać kilka stuleci, żeby – jak to określili sami protestanci na misyjnym kongresie w Edynburgu w 1910 roku – wszyscy wspólnie doszli do przekonania, że przepowiadanie tak długo nie będzie w pełni wiarygodne, póki chrześcijanie się nie zjednoczą. Sam Chrystus bowiem wzywał do jedności. Dzięki temu kongresowi powstał ruch ekumeniczny, który przekształcił się w Światową Radę Ekumeniczną, do której przyłączył się również Kościół katolicki. Oczywiście to nie zniwelowało ani rozłamu, ani różnic, zwłaszcza teologicznych, ale wyraźnie przybliżyło obie strony.
– Na marginesie warto dodać, że tuż po Soborze Watykańskim II ośrodek pallotyński w Paryżu stał się tym miejscem, w którym – oprócz współczesnej myśli teologicznej – położono silny akcent na ekumenizm. Do ważnych pozycji, wydanych przez Éditions du Dialogue w serii „Znaki czasu”, należały takie książki jak: Teologia Soboru Christophera Butlera, Orientacje Soboru kardynała Gabriela-Marie Garrone’a, Kościół po Soborze arcybiskupa – i późniejszego kardynała – Bolesława Kominka, jak również: Bóg niewierzących Roberta Coffy’ego, Ateizm i sens człowieka Henri’ego de Lubaca, czy O dialog z niewierzącymi Michela Lelonga.
– Dzisiaj wszyscy promują ekumenizm. Sam papież Franciszek chętnie odwiedza zbory, wzywa do jedności, czyni wszystko, co w jego mocy, aby proces pojednania postępował. Są jednak problemy teologiczne, których nie da się ad hoc rozwiązać. Droga ku jedności, chociaż minęło ponad sto lat od spotkania w Edynburgu i ponad pół wieku od Soboru Watykańskiego II, wydaje się wciąż bardzo długa i wyboista.
– Augsburska Wspólna Deklaracja o Usprawiedliwieniu z 1999 roku została uznana przez niektórych za milowy krok na drodze do jedności. Chociaż wielu teologów, głównie protestanckich, kontestowało to porozumienie, w kolejnych latach przystępowały do niego następne Kościoły. W minionym roku swój akces zgłosiła Światowa Wspólnota Kościołów Reformowanych.
– Deklaracja to jedno, a rzeczywistość to drugie. Tak fundamentalne dla chrześcijaństwa kwestie, jak Eucharystia i kapłaństwo, podejście do tych zagadnień raczej nas do siebie nie przybliża, lecz oddala. Mimo ostrzeżeń i zachęt, jak było w przypadku Kościoła anglikańskiego, żeby nie podejmować pochopnych decyzji, od których nie będzie odwrotu, nie odstąpiono od wyświęcania kobiet. Są i inne niełatwe sprawy, ale problem nie w tym, że „odgórnie” dojdzie się do porozumienia, jakąś nową deklarację się podpisze. W pewnym sensie musi to być ruch „oddolny” i musi się zgrać ze sobą wiele różnych elementów.
– Jak długa zatem jest przed nami droga. Kiedy jedność stanie się faktem?
– Na jednym z niedawnych ekumenicznych spotkań w Białymstoku przedstawiciel ewangelików stwierdził, że najprawdopodobniej nigdy nie będziemy się cieszyć jednością. Zareagowałem i odpowiedziałem, że wiele zależy od tego, co rozumiemy przez jedność. Jedność rozumiana w taki sposób, że jest taka sama sakramentologia, taka sama pneumateologia, takie samo podejście do Trójcy Świętej, identyczna liturgia czy jedna Głowa Kościoła – do takiego konsensusu raczej nie dojdziemy. Kościół jednak już we wczesnym okresie swych dziejów charakteryzowała duża różnorodność. Kościół zezwalał na różne praktyki i dopuszczał różne optyki. Traktował zróżnicowanie jak ogromne bogactwo. Ważne, żebyśmy najpierw zgodzili się co do samego Jezusa, bo i tutaj nie brak kontrowersji. Na przykład oddziela się Jezusa nauczającego od Jezusa zbawiającego, odchodzi się od niektórych fundamentalnych zasad.
– Mimo wszystko nikt nie załamuje rąk?
– Po odstąpieniu wielu duchownych anglikańskich od swego Kościoła Stolica Apostolska utworzyła specjalną prałaturę. Dziś wydaje się, że dobrze ona funkcjonuje. Patrząc od jeszcze innej strony, jest wiele rytów – aleksandryjski, antiocheński, ormiański, syromalabarski czy syromalankarski – każdy zachowuje swoją specyfikę, a jednak tworzymy jedność. Ufam, że Duch Święty doprowadzi do jedności i kiedyś, bez zanegowania tego, co jest istotą chrześcijaństwa, będziemy dumni, że zachowując różnorodność stanowimy jedno.
– Jedność w wielości?
– Jak najbardziej.
– „Wychowano mnie jako idealistę. Nauczono, że wszyscy ludzie są braćmi. Gdy tymczasem na ulicy i na podwórku wszystko dawało mi znać, że ludzie nie istnieją. Są jedynie Polacy, Rosjanie, Niemcy, Żydzi. Postanowiłem sobie, iż kiedy dorosnę nieodzownie to zło zlikwiduję” – wspominał najbardziej znany białostocczanin, twórca esperanto, Ludwik Zamenhof. Czy na taki idealizm jest jeszcze miejsce?
– Trzeba zawsze rzucać do gry idee. Zasianie dobrej idei, choć może nie da się jej do końca zrealizować, pobudza do szukania i znajdowania tego, co łączy, co będzie ułatwiać współistnienie i wzmacniać ludzkie relacje. Bez idei trudno byłoby żyć, mówić o rozwoju kultury czy o wizji rozwoju, tak w danym regionie, jak i znacznie szerzej… Bez dobrych idei i ideałów życie byłoby niemożliwe.
– Zamenhof dotknął kwestii narodowościowej czy – jak obecnie zwykło się to określać – tożsamościowej.
– Na pewno nie chodzi o to, żeby wszyscy byli Polakami, Niemcami, Rosjanami, Żydami, czy kimkolwiek innym. Każdy człowiek ma swoją tożsamość, związaną z pochodzeniem, językiem, historią, tradycją itd. Trudno żebyśmy nawzajem się kopiowali. W dobie globalizacji niestety różnice zanikają, dochodzi do unifikacji…
– …na którą reaguje się podkreślaniem swojej odrębności?
– Różnorodność jest bogactwem. Każdy co innego wnosi. Oczywiście spojrzenie, choćby na własną historię, bardzo nas nieraz różni, ale przy odrobinie dobrej woli z obu stron można wiele osiągnąć.
– Ponad 20 lat temu miał stanąć w Białymstoku pomnik Mojżesza autorstwa Gustawa Zemły, na skutek oporu niektórych – jak wówczas usłyszałem – „czynników kościelnych”, nie stanął w sercu Podlasia. Stanął później w Łodzi i dziś znany jest jako Pomnik Dekalogu.
– Nic na ten temat nie potrafię powiedzieć. O pomniku nigdy nie słyszałem.
– Tradycja i religia żydowska miały ogromny wpływ na historię Białostocczyzny, jak na te sprawy powinno się patrzeć dziś? Jaką naukę należałoby wyciągnąć z historii i jak – szczególnie młodzieży – mówić o Zagładzie, o konsekwencjach Holokaustu, jak też o skomplikowanych sprawach polsko-żydowskich?
– Nie tylko w Białymstoku, również w wielu innych miejscowościach Podlasia, dużą część ludności stanowiła nacja żydowska. Wiadomo, że gdy skład narodowościowy nie jest jednorodny, dochodzi do różnych napięć i konfliktów. Na razie, jeśli chodzi o Białostocczyznę, nie miałem czasu, żeby tę kwestię zgłębić. Wiadomo, że każdemu – niezależnie od tego, skąd pochodzi i w co wierzy – winni jesteśmy szacunek. Wiadomo również, że o bolesnych sprawach z przeszłości należy mówić otwarcie, kierując się nade wszystko prawdą historyczną. To, co się wydarzyło nie tylko na tych terenach, było ogromną tragedią. Trzeba wziąć pod uwagę fakt, że w drugiej wojnie światowej zginęło równie wielu Polaków, co Żydów. Zginęło też ponad 20 milionów Rosjan, nie wspominając już najeźdźców. Każdy taki dramat jest straszliwą hekatombą. Trzeba pamiętać o każdej z ofiar.
– Nie powinno być żadnej gradacji między ofiarami? Jakkolwiek okupanci, jeśli o ilość Niemców, którzy zginęli, była ogromna, byli oni najeźdźcami. Wcześniej zaś, w demokratycznych wyborach, zaakceptowali szaleńcze idee swojego wodza.
– Oczywiście, że trudno jest stawiać na tej samej płaszczyźnie ofiary napadniętych z ofiarami najeźdźców. Ci ostatni przez swoje zaślepienie, naiwność, głupotę, akceptację dla obłąkańczych idei czy kompletny brak rozeznania i lekceważenie sytuacji przyczynili się do jednej z największych tragedii w dziejach. Doszło do rzeczy, które nie powinny były się zdarzyć, ale niestety się wydarzyły. Nie ma wątpliwości, że Hitler postanowił zgładzić Żydów. Ich prześladowanie rozpoczęło się już po dojściu Hitlera do władzy.
– Endlösung der Judenfrage, czyli ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej, zostało uchwalone 20 stycznia 1942 na Konferencji w Wansee. Machina ludobójcza ruszyła wówczas całą parą.
– Projekt hitlerowski dotyczył terenów okupowanych. Żydów nie brakowało poza Europą. Dodatkowym dramatem było to, że nawet rodacy, szczególnie amerykańscy Żydzi, nie chcieli wierzyć, że na obszarach zajętych przez Niemców jest prowadzona planowa eksterminacja Żydów. Przymykano oczy albo umywano ręce… Wszystko to były straszne rzeczy. Najlepiej by było, żeby najpierw każdy sam uderzył się w piersi. Za dużo jest chyba wzajemnych oskarżeń, a za mało powściągliwości i skruchy.
– Hitler chciał zdobyć nie tylko Stary Kontynent, jego „apetyty” były bardzo rozległe, wręcz nieograniczone. Nazbyt długo nie przyjmowano do wiadomości, co się szykuje. Rojono o pokoju i, właściwie, niemal do wybuchu wojny paktowano z groźnym, chorym człowiekiem.
– Nie można zapominać, że Hitler chciał zniszczyć również Kościół katolicki, jak też ludzi chorych i upośledzonych… Zgładzić postanowił Cyganów i wszystkich tych, których uznał za podludzi. Wzorował się na różnych ruchach ezoterycznych. Niewątpliwie był człowiekiem, który nie myślał w sposób normalny.
– Że był szalony, że był po prostu psychopatą, wiadomo doskonale, lecz za nim – trzeba by powtórzyć – poszedł naród. Sam Führer przecież niewiele by zdziałał.
– Miał bardzo wielu zwolenników. Hitler hipnotyzował, potrafił porywać i omamiać tłumy… To sprawa dla psychologów czy psychiatrów. Jednocześnie nie możemy zapominać, że wyprowadził Niemcy z wielkiego kryzysu gospodarczego, zapewnił pracę wielu ludziom, wprowadził wiele rozwiązań prosocjalnych. To sprawiło, że zyskał szaloną popularność.
– Nie można jednak zapominać, że ta prosocjalność polegała na przykład na tym, że kobiety miały zajmować się kuchnią i rodzeniem, pomnażaniem aryjskich potomków, zaś cała machina gospodarcza została przestawiona na użytek wojskowy, bo Hitler po prostu postanowił na wojnie zarobić.
– Ludzie jednak za nim poszli, pociągnął za sobą szerokie rzesze ludzi, może też i dlatego, że jego propaganda potrafiła nader przekonywująco nakreślić i wskazać cel i sens jego działania. Z drugiej strony człowiek chyba lubi żyć przekonywującymi perspektywami, nawet jeśli one są złudne…
– Niestety, postawa Kościoła nie była jednoznaczna. Nie brakowało zdecydowanych krytyków polityki Hitlera, takich jak biskup Clemens August von Galen z Münster, berliński kapłan Bernard Lichtenberg czy, pochodzący z Austrii i działający w Niemczech pallotyn, ks. Franz Reinisch. Całkiem inaczej zachowywał się kardynał Adolf Bertram, pełniący funkcję przewodniczącego niemieckiego episkopatu, czy zwany brunatnym biskupem Conrad Gröber z Fryburga.
– Nie było jednoznacznej postawy… Trzeba wziąć pod uwagę presję, zastraszenie, zaniepokojenie o los wiernych. Papież przygotował encyklikę potępiającą nazizm. Czekała gotowa. Istniała jednak obawa, że jeśli się ukaże, spowoduje jeszcze większe prześladowania… W tych sprawach nie mogę być ekspertem, nie jestem bowiem historykom. Może zatem historykom pozostawmy te kwestie. Ważne, żeby umieć wyciągać wnioski z historii. Ważne, żeby – jak Jan Paweł II przepraszający za grzechy Kościoła – umieć przyznać się do błędów. Ale ważne jest również, żeby pamiętać o tych, którzy czynili dobro, decydowali się na poświęcenie swojego życia. I ważne jest, żeby mieć w miarę jak najpełniejszy obraz.
– Wspominaliśmy już o obecności muzułmanów na Podlasiu… Czy islam rzeczywiście zagraża Europie i Polsce?
– To kwestia bardzo skomplikowana. Można podchodzić do niej z wielu różnych punktów widzenia. Pośród muzułmanów mamy ogromną różnorodność grup wyznaniowych. W Polsce nie ma doświadczenia obcowania z muzułmanami. Dlatego łatwo, używając ogólników, podsyca się napięcie. Identyfikowanie całego islamu z terroryzmem jest nieuprawnione. Nie jest jednak tak, że przyjęcie jakiejś grupy muzułmańskich uchodźców naraziłoby nas na zamachy. Jeżdżąc po świecie, jako członek Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów, mogłem stwierdzić, że w wielu miejscach na świecie muzułmanie i chrześcijanie czy wyznawcy innych religii potrafią ze sobą współżyć. Niestety, tam, gdzie docierają fundamentalistycznie nastawieni imamowie i prowadzą agitację, zachęcają do konfrontacji, tam rodzą się poważne problemy. Zaczyna się od codziennych ludzkich relacji, później przychodzą napięcia, a następnie – agresja i przemoc.
– Kruszyniany czy Bohoniki uchodziły przez wiele lat za muzułmańskie enklawy na terenie Polski. Czy są podejmowane jakiekolwiek wspólne inicjatywy, dotyczące rozwiązania – zdaniem wielu – bardzo palącego problemu islamskiego?
– Jeśli chodzi o polski islam, są to ludzie przybyli za czasów Jana III Sobieskiego, ludzie spokojni, otwarci na wszelkie formy współpracy. Są na Podlasiu od wielu pokoleń i uważają się za prawowitych mieszkańców tych ziem.
– Jakiś czas temu pojawiła się sprawa budowy meczetu w Białymstoku. Projekt miał być finansowany przez Arabię Saudyjską, lecz w końcu upadł. Gdyby jednak znowu znalazł się na wokandzie, czy powinien być dopuszczony do realizacji, czy nie?
– Tu i ówdzie na terenie Podlasia powstały meczety. W tym przypadku chodziło o całe centrum kultury islamskiej. Promowane było przez pana Tomasza Miśkiewicza odpowiedzialnego za islam w Polsce. On otrzymuje ogromne fundusze z krajów arabskich. Dzięki funduszom z Turcji zostały odnowione meczety w Bohonikach czy w Hajnówce. Sama idea meczetu została zaaprobowana przez władze miasta. To w jakiś sposób wpisało się w wyczulenie na mniejszości… Przeciwni temu projektowi byli miejscowi Tatarzy. To oni uznali, że centrum jest niepotrzebne, że to, co mają, jest zupełnie wystarczające. W Bohonikach są cztery rodziny tatarskie, w Hajnówce jest więcej rodzin, ale w sumie jest ich bardzo mało i istniejące meczety w zupełności wystarczają… Z pewnością nie należy nikogo uszczęśliwiać na siłę.
– Należy czy nie należy bać się muzułmańskich uchodźców?
– Tak jak Polacy wędrowali niegdyś za chlebem, czy za wolnością, tak i inni mają do tego prawo. Jako chrześcijanie jesteśmy zobowiązani do pomocy. Czy to będzie muzułmanin, czy prawosławny, czy animista, czy buddysta czy hinduista, chrześcijańskim priorytetem jest wspomaganie potrzebujących. To, co się stało na Zachodzie, czyli radykalizacja postaw, wynikło również z warunków życia. Jeśli ci ludzkie nie mieli mieszkań, nie mieli pracy, nie mieli godnych warunków bytowania, łatwo się radykalizowali. Przyjmowanie bez zapewnienia godziwych warunków było błędem. Należało pomagać na miejscu, a nie – jak czynili to niektórzy – kusić mirażem łatwego, dostatniego życia. Dla wielu Afrykańczyków, tak jak dla nas kiedyś Ameryka, Europa stała się ziemią obiecaną… A trzeba było kontrolować napływ ludności, bo nie jest możliwe, żeby cała Afryka przeniosła się do Europy.
– Nie możemy zapominać o kolonialnej przeszłości. Migracje ludności były związane również z polityką kolonialną, prowadzoną głównie przez zachodnie mocarstwa.
– Kolonie były nastawione na wyzysk. Tubylców traktowano jak ludzi drugiej kategorii, niekiedy gorzej od zwierząt. Szerzono poglądy, że to są chamici, potomkowie Abrahama… Dopiero w latach dwudziestych XX wieku, na uniwersytecie w Louvain, zaczęto zastanawiać się nad tą kwestią. I próbowano zmienić mentalność Europejczyków, że to nie są ludzie drugorzędni. Pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych przyszła fala wolnościowa i kolejne kraje zaczęły odzyskiwać niepodległość. Zostawały jednak bez elit intelektualnych, bez przemysłu, bez odpowiednich struktur i zaplecza. Miejsce kolonizatorów zajmowali często despoci i w ten sposób postępowała degradacja: i gospodarcza, i społeczna. Co więcej, uzależnienie się od obcego kapitału sprawiało, że stare formy kolonializmu przekształcały się w nowe. A jakie to miało skutki? Widzimy to dzisiaj. Wystarczy wspomnieć wojny domowe, handel bronią, przyzwolenie na rabunkową eksploatację dóbr naturalnych i wyzysk miejscowej ludności. Profitują głównie bezwzględni „gracze”, międzynarodowe korporacje i bogate gospodarki.
– Tutaj trzeba by dotknąć drażliwej kwestii. Od czasu do czasu bowiem powraca pytanie: czy Kościół był, czy nie był udziałowcem w ekspansji kolonialnej? Nie brakuje głosów, że miał mimowolny, a zdaniem niektórych całkiem świadomy, znaczący udział w „dialektyce odczarowywania pamięci”. Co więcej – jak twierdził Metz – wyobcowanie wobec własnych źródeł poszło tak daleko, że „teologia straciła wrażliwość na krzyk cierpienia i pragnienie uniwersalnej sprawiedliwości”.
– Oczywiście, wielkie międzynarodowe korporacje były jakoś powiązane z chrześcijańskimi instytucjami. Wszak i zachodni władcy, i kolonizatorzy nie ukrywali, że są ludźmi wierzącymi i identyfikowali się również z Kościołem. Mimo tego nie widzieli problemu w wyzyskiwaniu innych. Sama Stolica Apostolska robiła wiele, żeby przeciwdziałać takim postawom i takim działaniom. Problem – jak zawsze – jest złożony. Wystarczy bowiem uświadomić sobie, że nie było innej możliwości dotarcia na nowe tereny misyjne, jak statkami kolonialnymi. To, że misjonarze musieli korzystać z takich statków, interpretowano wiadomo jak. Nadto, tereny zajmowane przez kolonizatorów stawały się dostępne dla ewangelizacji. Do tego trzeba dodać, że podejście – aż do Soboru Watykańskiego II – było takie, że trzeba na siłę innych zbawiać, że każde siły i środki są…
– …warte walki o duszę, o jak najwięcej dusz ludzkich?
– Tak często podchodzono. Ale takie nastawienie było nie tylko po jednej stronie.
– Pallotyni w Polsce mają poniekąd kolonialny rodowód, bo założyciel polskiej prowincji, ksiądz Alojzy Majewski, najpierw znalazł się w Kamerunie, stamtąd przybył na tereny diecezji lwowskiej i pod Żurawnem, w Jajkowcach, założył pierwszy pallotyński dom.
– To bardzo ciekawa kwestia, którą należałoby pogłębić. Za czasów Bismarcka jeden z ministrów w jego rządzie był katolikiem. Według pruskiej konstytucji władza miała się troszczyć o sprawę duchową terenów podległych. Ten minister zwrócił się do kanclerza z pytaniem, dlaczego nikt od strony duchowej nie zajmuje się misjami w Afryce? Wówczas miała paść odpowiedź z ust Bismarcka, że nie ma nikogo, kogo mógłby tam posłać. Jako że ten minister był w dobrych relacjach z ówczesnym generałem pallotyńskim, więc poprosił go o misjonarzy. Dzięki temu w 1890 roku pallotyni niemieccy podjęli misję w Kamerunie.
– Pośród nich znalazł się Majewski.
– Jak powiedziałem, to bardzo interesujący wątek początków pallotyńskiej obecności w Polsce, zasługujący być może na obszerniejszą publikację. Ksiądz Majewski, faktycznie po wstąpieniu do Stowarzyszenia, zanim wrócił do Polski, został skierowany na cztery lata do pracy w Kamerunie.
– Dwa lata temu szerokim echem rozniosły się obchody 82. rocznicy powstania Obozu Narodowo-Radykalnego, głównie dzięki temu, że fetowano ONR w białostockiej katedrze. Białystok i okolice, bodajże obok Górnego Śląska, jest w czołówce, jeśli chodzi o odradzanie się ruchów nacjonalistycznych.
– Jestem w Białymstoku stosunkowo niedługo, więc o większości spraw, jakie miały miejsce, dowiedziałem się post factum i z drugiej ręki. Owszem, na Podlasiu jest grupa ONR-u. Jeśli chodzi o wydarzenia sprzed dwóch lat, jakie miały miejsce w białostockiej katedrze, nie można zapominać, że kościół to miejsce, do którego mają wstęp wszyscy. Każdy ma prawo się modlić. Oni rzeczywiście uczestniczyli we Mszy świętej, po Mszy zaczęli wykrzykiwać różne hasła… Osobiście spotkałem się z nimi i próbowałem im tłumaczyć, że to jest droga donikąd. Ekstremizmy wszelkiej maści są nie do przyjęcia, ale trzeba zauważyć, jeśli chodzi o Białystok, że ONR bardzo mocno angażuje się w pracę charytatywną, jednocześnie broni bohaterów naszej historii… choć trzeba też przyznać, że dla zróżnicowanej ludności ziemi Podlaskiej niekoniecznie muszą być bohaterami osoby promowane przez ONR. Czasem są to grupy mocno prawicowe i nietolerancyjne, lecz trochę na siłę robi się z nich fundamentalistów czy terrorystów… Wśród nich nie brakuje normalnych, ideowo nastawionych ludzi…
– …czyli, mimo głoszonych przez ONR radykalnych haseł, nie ma mowy o ekstremizmie?
– Obecnie w takiej formie się nie ujawnia. Niektóre idee głoszone przez ONR mnie nie pociągają, ale jako ordynariusz diecezji jestem od tego, żeby rozmawiać ze wszystkimi.
– Nie sposób nie wspomnieć, że z tej archidiecezji pochodził ksiądz Popiełuszko, w Białymstoku działał ksiądz Sopoćko i rozkwitało Dzieło Miłosierdzia siostry Faustyny Kowalskiej. Można by też wspomnieć cud z Sokółki. Czy wszystko razem to jest jakiś znak, wyróżnik, wyzwanie…?
– Propagatorem Dzieła Miłosierdzia w Białymstoku był spowiednik siostry Faustyny, ks. Michał Sopoćko. Po wojnie musiał uciekać z Wilna. Sam Jezus posłał Faustynę do Sopoćki i zapewnił ją, że on ją wspomoże. Ksiądz Michał bardzo się tym przejął. Zaczął zgłębiać kwestię miłosierdzia i przygotował cztery duże tomy na temat miłosierdzia: miłosierdzie w dziełach Boga Ojca, w życiu Jezusa Chrystusa, w działalności Kościoła oraz w liturgii. Drugi tom książki został wydrukowany w Paryżu, przez pallotynów. Sopoćko w latach trzydziestych minionego wieku doprowadził do powstania pierwszego Obrazu Miłosierdzia, pędzla Eugeniusza Kazimirowskiego. Nie podobał się on siostrze Faustynie. Sam Jezus uspokajał Faustynę, żeby się nie przejmowała tym, iż obraz nie jest taki jak jej widzenie Jezusa Miłosiernego, ale przez ten obraz będzie spływać na ludzi miłosierdzie. Ciekawy jest fakt z 1935 roku. Ks. Sopoćko, poproszony o wygłoszenie kazania w kaplicy Matki Bożej Ostrobramskiej, zdecydował wówczas o wystawieniu z okna kaplicy po raz pierwszy na publiczny widok obrazu Miłosiernego Jezusa z napisem Jezu ufam Tobie. W czasie kazania, Faustyna zobaczyła, że Jezus ożył na obrazie i, w różnym stopniu, zaczęły spływać łaski na ludzi. Niedługo potem Faustyna otrzymała wyjaśnienie od samego Jezusa, że tak ludzie będą doznawać miłosierdzia i miłości Bożej. Ks. Michał Sopoćko przybywając do Białegostoku uczynił go miastem miłosierdzia. On to miłosierdzie promował. W roku 1954 z inicjatywy księdza Sopoćki powstał drugi obraz Jezusa Miłosiernego autorstwa Ludomira Sleńdzińskiego. Był on próbą rektyfikacji obrazów krakowskiego malarza Adolfa Hyły, który ukazywał Jezusa Miłosiernego w dziesiątkach różnych ujęć i odsłon (na łące, pod drzewami, na tle kwiatów…). W 1958 roku kult został zakazany przez Stolicę Apostolską. Wynikło to z braku zrozumienia samego Miłosierdzia Bożego, różnorodności obrazów Jezusa Miłosiernego. I pojawiły się trudności z interpretacją postaci Jezusa z Obrazu Miłosierdzia. Inna sprawa, że Kościół miał problem z uznaniem wizji siostry Faustyny, bo było to zupełne novum. Ksiądz Sopoćko zatem zostawił na boku wszystkie objawienia Faustyny, w ogóle do nich nie nawiązywał. Starał się ukazać miłosierdzie już istniejące, wcześniej nieodczytane, a przecież mocno zaznaczone w Biblii. W ten sposób starał się pokazać, że miłosiernie nie jest niczym nowym, a Faustyna jedynie potwierdza wszystko to, o czym mówił sam Jezus. Zakaz propagowania idei Miłosierdzia Bożego przyjął w duchu posłuszeństwa i z wielką pokorą. Do kleryków mówił: „Ja już nie doczekam dnia, w którym Boże Miłosierdzie będzie świętem dla całego świata, ale wy doczekacie”. Uważał, że miłosierdzie to największy przymiot Boga. Zmarł w 1975 roku. Wiemy, że Jan Paweł II, który zawsze wspierał Dzieło Miłosierdzia, zrobił wiele, żeby je upowszechnić… W sumie to dzięki niemu powrócono do Dzieła Miłosierdzia.
– Jednym z powodów oporów Watykanu względem Dzieła Miłosierdzia był poniekąd kiepski przekład tekstów, jakie powstały dzięki siostrze Faustynie.
– I tłumaczenie, i niewiara siostrze Faustynie… ksiądz Sopoćko poddał wcześniej siostrę Faustynę badaniom psychiatrycznym, by nie mieć wątpliwości co do jej zdrowia psychicznego. Kiedy się upewnił, że jest całkowicie zdrowa, kazał jej spisywać wszystko. Niestety, kiedy pewnego razu ksiądz Sopoćko musiał wyjechać, szatan nakłonił siostrę Faustynę do spalenia wszystkich zapisków. I tak też zrobiła, spaliła to, co napisała. Ksiądz Michał zganił ją za to i kazał jej wszystko odtworzyć. Ona w posłuszeństwie spowiednikowi odtwarzała zapiski, on zaś bardzo skrupulatnie badał jej przekaz. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że to są autentyczne objawienia. Przekonany o ich prawdziwości, nimi żył i całe swoje życie poświęcił zgłębianiu miłosierdzia. Z czasem zauważył, że zaczęły się sprawdzać przepowiednie siostry Faustyny. Tak też było z domem, w którym miało powstać zgromadzenie, którego założenia domagał się Jezus od siostry Faustyny. Ksiądz Sopoćko, gdy po wielu latach go ujrzał, ze zdziwieniem zauważył, że był dokładnie taki, jakim go opisywała Faustyna. To, co dzisiaj osiągnęliśmy w przepowiadaniu miłosierdzia, jest w dużym stopniu jego zasługą. Wiemy, że od samego początku pallotyni włączyli się w to dzieło. Regia włączyła się w szczególny sposób.
– Czy, jeśli chodzi o Dzieło Miłosierdzia, istnieje jakaś platforma współdziałania między diecezją białostocką a wileńską.
– Obecnie nie ma współpracy, ale i diecezja wileńska, i diecezja białostocka żyje tą spuścizną. U nas są kopie Obrazu Miłosierdzia… Oryginał jest w Wilnie. Sytuacja społeczno-polityczna naszych krajów w okresie powojennym nie dawała wielu okazji na rozwijania współpracy. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych pojawiły się możliwości. Od chwili, kiedy Litwa odzyskała niepodległości a archidiecezja wileńska zaczęła się reorganizować, profesorowie z naszego seminarium jeździli do Wilna z wykładami, pomagali w duszpasterstwie, itd. Przez jakiś czas była też wakacyjna wymiana seminarzystów. Dzisiaj mamy wiele kontaktów, są organizowane pielgrzymki do Wilna. Tak tez pracują siostry ze zgromadzenia założonego przez księdza Sopoćkę według wizji siostry Faustyny. Może w przyszłości uda się ponownie rozwinąć jakąś współprace miedzy naszymi diecezjami.
– Wskazując na to, co dla każdego chrześcijanina jest podstawą?
– Czym jest miłosierdzie jako takie? Jest wcieleniem w życie wielkiej miłości Pana Boga do człowieka. Miłość jest stanem, jest pragnieniem, a miłosierdzie jest realizacją tej miłości, jest związane z nędzą człowieka. Gdyby nie było nędzy człowieka po grzechu, nie byłoby potrzebne miłosierdzie. Proces udoskonalania człowieka, odkupienia go, przebaczenia czy podnoszenia w godności, jest to dzieło Pana Boga względem największego stworzenia, bo człowiek jest największym aktem i dziełem stwórczym Boga. Miłosierdzie to ukonkretnianie miłości względem człowieka
– Oportet praedicari Evangelium! Passus pochodzący z 13 rozdziału Ewangelii według św. Marka, który stały się biskupim wezwaniem, raczej nie odnosi się do radosnego głoszenia Słowa. Wszak, jeśli wziąć pod uwagę kontekst wypowiedzi, te słowa zostały wypowiedziane przez Jezusa po wyjściu ze wspaniałej Świątyni Jerozolimskiej, po której nie miał zostać kamień na kamieniu. Wszak była mowa o bracie wydającym brata, o wojnach i innych apokaliptycznych spustoszeniach. Ciemniejące słońce, zagasły księżyc, spadające gwiazdy, wstrząśnięte moce i… Słowo Pana skierowane nade wszystko do גויים [ˈɡɔɪ.ɪm]…? Na to wszystko chce arcybiskup Tadeusz Wojda uwrażliwić swoich wiernych, powierzoną sobie Owczarnię?
– Przyznam, że wszystko wynikło spontanicznie. Kiedy otrzymałem wiadomość o nominacji, wyjeżdżałem akurat do Chin. Nie miałem czasu, żeby nad wszystkim długo się zastanawiać… Po powrocie zdecydowałem się nominację przyjąć. I zastanawiałem się, jakie wybrać motto. Od razu jakieś takie światło mi się zapaliło: jestem w Kongregacji do Spraw Ewangelizacji Narodów, zajmuję się misjami, pallotyni też mają w charyzmacie misje, pracowałem w domu misyjnym w Ząbkach, tyle lat pracowałem w Kongregacji, więc doszedłem do wniosku, że należy wybrać coś z Ewangelii… Właściwie całe moje życie było związane z ewangelizacją. Chciałem, żeby była Alfa i Omega, nawiązujące do Chrystusa, oraz kłosy będące zasiewem ewangelicznym.
– Było to natchnienie Ducha…?
– Myślę, że tak. Jemu pozostawmy resztę…
– …z całą różnorodnością darów Ducha i otwartością na Boże natchnienia?
– Nawet jeśli różnorodność wymaga wysiłku, jeśli kosztuje, a czasem powoduje różne cierpienia, to jednak jest to bogactwo, którego należy bronić, które należy pielęgnować i rozwijać. Warto żyć różnorodnością Bożych darów, choćby po to, żeby spojrzenie na świat i ludzi było szersze, bardziej dogłębne.
Paryż, 2 maja 2018 roku
Recogito, rok XIX, grudzień 2018