Splendor Boga
Świat objuczony jest splendorem Boga.
On rozpłomienia się jak złoty odblask potrząśniętej folii.
Wzbiera w sile jak oliwa, co tryska
Uciśniona. Czemuż ludzie drwią dziś z jego rózgi ?
Szły, szły, krok za krokiem, pokolenia.
Wszystko wysusza korzyść, zmącił, skalał znój;
Wszystko nosi brud ludzki, dzieli ludzka woń: ziemia
Jest naga, ale obuta stopa tego nie wyczuwa.
Jednak natura jest niewyczerpana.
Najsłodsza świeżość mieszka na dnie rzeczy.
I choć ostatnie światła pochłonął czarny Zachód,
Brzask na skraju Wschodu rdzawym wykwita,
Bowiem Duch święty otula świat skulony
Ciepłem swego łona i ach! światłością swych skrzydeł.
Nie śpię, czuję na sobie dotyk runa mroku…
Nie śpię, czuję na sobie dotyk runa mroku, a nie dnia.
Jakie godziny, o, jakie czarne godziny spędziliśmy
Tej nocy ! Jakie widoki oglądałaś, duszo, ile dróg przemierzyłaś !
I inne cię czekają jeszcze w tym zwlekaniu światła.
Mówię to jako świadek. Ale kiedy powiadam
Godziny myślę o latach, o życiu. Mój lament
To krzyk nieprzebrany, krzyk jak umarłe listy
Wysłane najdroższemu, a on, ach, jak daleko żyje.
Jestem żółcią i zgagą. Najgłębszy dekret Boga
Kazał mi skosztować goryczy. Mój smak był mną;
Kości wzniesione we mnie, ciało przepełnione, krew klątwą
po brzegi wezbrana.
Samodrożdże ducha kwaszą ciasto przaśne. Widzę,
Tacy są zbłąkani, ich bicz jest jak ja, pocą się sobą;
ale jeszcze straszniej.
Skowronek w klatce
Jak skowronek z-podmuchu-burz wciśnięty w klatkę
Rosnący ludzki duch w skąpym domu z kości trwa –
Ptak poza pamięcią wolności upada;
W pańszczyznę, wiek, gdzie każdy dzień harówka zjada.
Choć w górze, na żerdzi, darni albo nędznej scenie
Obaj nucą czasem słodkie i najsłodsze pienia,
Obaj czasem kryją się straszliwie w swojej celi
Albo łamią jej pręty wybuchem strachu lub gniewu.
Nie by ta słodko-śpiewna-trzoda nie chciała wytchnienia –
Czy słyszysz jak szczebiocze i osiada w gnieździe ?
Ale w swej własnej dziupli, nie w więzieniu.
Duch ludzki będzie więzią-z-ciałem nawet u swojego szczytu,
Ale bez szwanku puchu-łanów nie pognębia
Tęcza, co go depcze ni on sam swymi powstałymi kośćmi.
St. Beuno’s 1877
Gerald Manley HOPKINS
Przełożył Krzysztof A. JEŻEWSKI
Gerald Manley Hopkins (1844-1889). Urodził się w Stratford. Uznawany za najwybitniejszego angielskiego poetę religijnego, prekursora nowoczesnej poezji angielskiej. Najstarszy z ośmiorga rodzeństwa pochodził z anglikańskiej rodziny bogatego wysokiego urzędnika. Studiował filologię klasyczną na uniwerysytecie w Oksfordzie. Działacz Ruchu Oksfordzkiego W 1866 pod wpływem Johna Henry’ego Newmana przeszedł na katolicyzm. W 1866 wstąpił do zakonu Towarzystwa Jezusowego. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1877 i podjął działalność duszpasterską w Anglii i Szkocji jako kaznodzieja. W latach 1882–1884 wykładał łacinę i grekę w Blackburn, a później filologię klasyczną w Dublinie. Zmarł na gorączkę tyfoidalną 8 czerwca 1889 roku w Dublinie.
Recogito, nr 76 (kwiecień-sierpień 2014)