„Kolory, jakie mogą być użyte do opisania rzeczy lub zjawisk natury, zawierają w sobie siłę oddziaływania na uczucia tych, którzy na nie patrzą. A jest tak, że barwy proste mogą oddziaływać na uczucia z większą siłą, właśnie dlatego, że są proste” – twierdził Henri Matisse. Léon Spilliaert (1881-1946). Lumière et solitude, ekspozycja otwarta w październiku 2020 roku w paryskim Musée d’Orsay, zdaje się potwierdzać opinię francuskiego fowisty. Albowiem zaprezentowane nad Sekwaną, ograniczone prostotą i kolorem, melancholijne rysunki i obrazy Léona Spilliaerta ewokują z pamięci szczególne emocje. Są one mocno zabarwione metafizycznym podtekstem. Według organizatorów wystawy Światło i samotność, na wyróżnienie zasługuje okres przypadający na lata 1900-1919, tak z racji oryginalności spojrzenia, jak i charakterystycznej ekspresji, ograniczonej kolorem, będącej wyrazem niezgłębionego smutku i odosobnienia.
Urodzony w 1881 w Ostendzie i zmarły w 1946 roku w Brukseli Léon Spilliaert to postać nietuzinkowa. Samotnik z wyboru. Introwertyk z natury. Artysta przez całe życie zmagający się z dylematem dotyczącym własnych wyborów i cudzej akceptacji. Był bratankiem Emila Spilliaerta, belgijskiego malarza żyjącego w latach 1858-1913. Kilka miesięcy spędzonych w De stedelijke Academie w Brugii nie dało mu solidnego wykształcenia. Ale obracanie się w kręgach literackich, jak i malarskich, w Ostendzie, w Paryżu i w Brukseli, pomogło młodemu autodydakcie poznać nowe, rodzące się na końcu XIX i na początku XX wieku artystyczne prądy. W tym samym czasie pojawiła się fascynacja malarstwem van Gogha, Gauguina i Picassa. Zarażony bakcylem rysowania i malowania, skierował się w stronę sztuki. Kontakty z Edmondem Demanem i jego księgarnianą kolekcją, inspiracja rodzimymi twórcami, Émilem Verhaerenem i Mauricem Maeterlinckiem, jak i świat malarzy, Edwarda Muncha i Fernanda Khnopffa, poezja Lautréamonta i filozofia Friedricha Nietzschego – zaprzątywały coraz bardziej wrażliwą psychikę mieszkańca Ostendy. Rezultatem duchowych zmagań stawały się coraz liczniejsze prace na papierze. Minimalistyczne, pełne tajemniczości i nastroju dziwaczności, dla niektórych zbyt ciemne, prawie żałobne, nazbyt odcięte od rzeczywistości i nad wyraz smutne, kreślone nieskomplikowaną linią kompozycje w sumie mówiły o ludzkiej udręce i niepokoju.
Dusza człowieka jest niewątpliwie odbiciem uczuć, tęsknot, lęków i radości. Léon Spilliaert skrywał przez większość życia egzystencjalny, wewnętrzny, osaczający go nieustannie sztil. Dramatem jego życia była bezradność, jaką odczuwał wobec przeznaczenia. Nie opuszczały go: niepewność, zawrót myśli, ciągły niepokój. Torturowały go tak bardzo, że przybierały konkretną formę, tj. dosyć ponurych i nierzadko bardzo przytłaczających obrazów. Belgijski pisarz Karel Van de Woestijne, w 1913 roku na łamach „Nieuwe Rotterdamsche Courant”, ujął dwuznaczność dzieła malarza z Ostendy w następujący sposób: „Jest to oryginalność czasami niepokojąca, z pewnością zagmatwana, która rzadko da się wyjaśnić. Będę ostatnim, który wytknąłby zamierzenia tej niezaprzeczalnej dziwności. Ale obawiam się, że niespokojny i udręczony duch malarza nigdy nie znajdzie pierwotnej formy, z której wykluwa się dzieło sztuki”. Obrazy Spilliaerta, mimo jego związku z wieloma grupami artystycznymi, powstawały w samotności. Być może rodziły się w wielkim bólu. Świadczą o tym wypowiedziane przez niego słowa, skierowane w 1904 roku do jednego z początkujących artystów: „Nie maluj nigdy, przenigdy z imaginacji. Symbolizm, mistycyzm etc., etc., wszystko to, jak dotychczas, to chaos, choroba. Wszystko, co dotychczas zrobiłem, chciałbym teraz zniszczyć… Ach! Gdybym pozbył się niespokojnego i gorączkowego charakteru, gdyby życie nie trzymało mnie w swoich szponach, pojechałbym gdzieś na wieś… kopiować całkiem na wariata, całkiem prosto to, co widzą moje oczy, bez usuwania lub dodawania czegokolwiek. Taka jest prawda malarstwa”.
Papier zapełniany atramentem czy tuszem chińskim wytrzymywał pędzącą karuzelę uczuć. Umożliwiał każdemu odbiorcy zbliżenie się do ludzi i miejsc, w których nie mieszka już radość i pogoda ducha, gdzie odmiany czerni i szarości triumfują. I wieje jedynie chłodem i rozdarciem. Spilliaertowi tego typu tony i barwy odpowiadały. Kiedy opowiadał o swoim mieście, nadmorskim kurorcie położonym nad Morzem Północnym, nie robił tego z radością. Na jego obrazach nie widać tłumów spacerujących nadbrzeżną promenadą Ostendy. Nic, tylko mrok i pustka rozświetlana blaskiem nadmorskich latarni. W pracach na papierze zadomowiła się u niego atmosfera bajek Edgara Allana Poe’a i tajemnicza nastrojowość prozy Maeterlincka, twórcy dramatu symbolicznego. Z podręczników historii koloru wiemy, iż dobór barw opierać się może na obserwacji, na uczuciu i doświadczeniu wrażliwości. Tej wrażliwości nie zabrakło belgijskiemu artyście. Chociaż był samoukiem, potrafił w swoich pracach oddać atmosferę silnie nasyconą osobistymi obsesjami. Kolorystyczną wiedzę opierał być może na własnym instynkcie i uczuciu. Tak jak to – według Matisse’a – robili inni artyści. A prosta barwa posłużyła mu przede wszystkim do ekspresji. Uproszczonymi do granic możliwości krajobrazami, geometrycznymi abstrakcjami i minimalizmem wykreował dzieło trudne do zakwalifikowania. Zaczerpnęło ono wiele z syntetycznego symbolizmu i współczesnego ekspresjonizmu. Plasując je między metafizycznymi znakami zapytania a kulturą flamandzką, malował swoje pejzaże i figury. Jak i istoty o zamaskowanych twarzach, patrzące błędnym wzrokiem, prawie bezcielesne, upodobnione do duchów przybywających z zaświatów. Wykorzystywał do tego technikę graficzną, ołówek, pastele, akwarele, gwasze, kredę i preferowany przez siebie chiński tusz. Wokół zaprezentowanych, powstałych w przeciągu prawie dwudziestu lat, dziewięćdziesięciu prac i czterech, którymi szczyci się paryskie muzeum – Autoportret z maskami (1903), Grobla nocą. Refleksy światła (1908), Blask księżyca i światło (1909), Domino (1913) – krąży spojrzenie widza. Zatrzymują go morskie pejzaże, plaże bez ludzi, falochron z latarnią morską, wymarłe miasto, morska burza. W takiej oprawie zarysowują się postacie samotnych kobiet spowitych to w czarne, to w białe całuny, sylwetki, które za chwilę porwie silnie wiejący wiatr. Ciemność graniczy z czernią i z szarością, czasami z głębokim, nie błękitem a wręcz granatem, rozświetlanym nocną poświatą księżyca. Sceneria ta ciągnie człowieka w nieskończoność, poza horyzont. Nic nie przełamuje panującej ciszy. Pozostaje kompletna izolacja i przerażająca samotność. I jeszcze cienie. One nieustannie artyście towarzyszą. Odbijają się w zimnym połyskującym szkle. Autoportrety, dużo własnego umęczonego wizerunku i prawdy o człowieku.
Artysta przedstawiał siebie bądź w zbliżeniu, kładąc akcent na zamyśloną, jak gdyby zawieszoną między życiem a śmiercią twarz, bądź w poszerzonej przestrzeni z symbolicznymi przedmiotami, lustrami, w których odbija się życie i czas. Zdają się one upływać bezwolnie, odmierzane jak w zegarze, któremu zabrakło wskazówek. Każda niemal twarz niknie gdzieś w zaświatach. Autoportret z lustrem z 1908 to rodzaj memento mori, przypominającego o tym, że śmierć jest i że z nią odejdziemy z tego świata. Paryska wystawa uwypukliła oryginalność dzieła Léona Spilliaerta. Chronotematyczne serie przypomniały jak głęboko jego plastyczne dzieło powiązane zostało z literaturą. Pokazały też różnorodność wykorzystywanych przez niego technik i materiałów, tak w przypadku ilustracji do książek, jak i innych prac na papierze. Niewątpliwie możliwe do uchwycenia, subtelne niuanse czerni, przeważnie rozjaśnianej światłem, okazały się siłą jego malarstwa.
Belgijski malarz żył 65 lat. Wraz z żoną, którą poślubił w 1916 roku, na czas wojny opuścił Ostendę i do 1921 roku mieszkał z rodziną w Brukseli. Jeszcze raz powrócił do rodzinnej miejscowości w 1922. Chcąc umożliwić urodzonej w 1917 roku córce Magdalenie kontynuowanie studiów gry na fortepianie, w 1935 roku zdecydował się na powrót do stolicy. Wystawa Léon Spilliaert (1881-1946). Światło i samotność skupiła się na latach 1900-1919. Przynajmniej jedna z jego prac, Październikowy wieczór z 1912 roku, mogłaby uchodzić za zwiastun drzemiących w artyście skłonności, zmierzających ku żywszym barwom i zróżnicowanych światłem zimnym kolorom. Obrazom statycznym przeciwstawiona została w tym przypadku podkreślająca ruch rozedrgana linia. Formalne środki charakterystyczne dla futurystów Spilliaert w namalowanym obrazie wykorzystał do perfekcji.
Anna SOBOLEWSKA
Paryż, 31 października 2020 roku
Anna Sobolewska – urodziła się w Białymstoku. Studiowała pedagogikę w Krakowie. Współpracowała między innymi z paryską Galerią Roi Doré i ukazującymi się we Francji czasopismami: „Głos Katolicki” i „Nasza Rodzina”. W roku 2015 w Éditions Yot-art wydała książkę Paryż bez ulic. Jocz, Niemiec, Urbanowicz i inni. Od ponad trzydziestu lat mieszka w Paryżu.
Recogito, rok XXI, listopad 2020