Mając na uwadze okoliczności związane z rolą Prymasa Tysiąclecia, śp. Księdza Kardynała Stefana Wyszyńskiego w dziejach powojennej Polski, Kościoła w Polsce, w ogólności, w ocaleniu duszy narodowej tożsamości, pragnę złożyć mały przyczynek do wspomnień o wielkim poprzedniku słowiańskiego Papieża. Wspomnienia pochodzą z moich osobistych przeżyć i są zarazem świadectwem małego epizodu z życia Księdza Kardynała Stefana Wyszyńskiego.
[…] Będąc urodzonym i wychowanym w rodzinie podhalańskiej, kończąc studia w Krakowie, życie kazało mnie i mojej rodzinie spędzić 17 lat w Sosnowcu. Tak nieszczęśliwie się złożyło, że lata przeżyte tam były chyba jednymi z najmniej chlubnych czasów historii Zagłębia Dąbrowskiego. Były to czasy, kiedy nazwa „Czerwone Zagłębie” była jakby złowrogim, tragicznym symbolem. Jako młody chłopak po studiach, do czasu zamieszkania w Sosnowcu, nie bardzo zdawałem sobie sprawę z rozmiaru wpływu PZPR na codzienne życie mieszkańców, w szczególności z rozmiaru działań aparatu przemocy w tym nieszczęsnym regionie kraju. Przez pierwsze lata życia w Sosnowcu miaZobacz wpisłem uczucie życia jakby nie w Polsce. Będąc przywiązanym do miejsca pracy (stypendium fundowane) nie mogłem zmienić miejsca pracy. Przeżywałem głęboką rozterkę, nie mogłem się pogodzić z rozmiarem fałszu i dwoistości życia codziennego. Prace rozpocząłem tam w 1965 roku i krótko po tym odwiedzał Sosnowiec śp. Ksiądz Kardynał Stefan Wyszyński. Jest więc zrozumiałym, że ta wizyta, w tym miejscu i takim czasie miała bardzo szczególny charakter. Był to chyba rok 1966, czas obchodów Tysiąclecia Chrztu Polski. Niestety nie pamiętam dokładnej daty tego wydarzenia.
Nie od rzeczy jest również wspomnieć, że było to niedługo po ogłoszeniu pamiętnego listu biskupów polskich do biskupów niemieckich; partia rozpętała obłąkańczą nagonkę na Kościół. Nastroje społeczne były niezwykle trudne, ludzie nie umieli patrzeć sobie w oczy ze wstydu za obelgi rzucane przeciwko Kościołowi. Sam osobiście przeżywałem wstyd za sam fakt zamieszkania w samym centrum tamtych wszystkich, pożałowania godnych partyjnych przedsięwzięć w Kraju.
Kopia obrazu Matki Boskiej Jasnogórskiej odwiedzała parafie Diecezji Częstochowskiej. Z tej okazji Ksiądz Prymas, śp. Kardynał Stefan Wyszyński miał odwiedzić sosnowiecką katedrę pw. Wniebowzięcia NMP. Planowana wizyta nie była tajemnicą w mieście. Trudno byłoby sobie wyobrazić utrzymanie w tajemnicy w ponad 250-tysięcznym mieście takiego wydarzenia. Miasto Sosnowiec, przez lata trwając w obłędnym czerwonym marazmie, po cichu przeżywało z trwogą i zarazem radością dni przed wizytą dostojnego gościa. Dla mnie osobiście czas bezpośredni przed wizytą był również czasem obaw, przerażenia, a przede wszystkim beznadziejnej trwogi o rzeczywisty stan Ojczyzny.
Różnorakie „tajemne wieści” krążące po mieście były szokujące. Mówiło się o planowanej obrzydliwej „manifestacji” protestacyjnej przed dziedzińcem kościoła, o uzbrojonych tajnych bojówkach partyjnych, które miałyby wkraczać nawet z użyciem siły do każdego mieszkania na ulicach miasta, gdzie wywieszone byłyby jakiekolwiek akcenty powitalne Księdza Prymasa. Na tym złowrogim zbiorowisku przed kościołem mieli być ludzie, których zadaniem miałoby być rzucanie zgniłych jaj czy pomidorów w osobę Księdza Prymasa i Jego otoczenie. Również opracowano cały zestaw żałosnych haseł, okrzyków, napisów obrażających dostojnego gościa. Nic dziwnego, że w tych warunkach nawet ludzie słabej wiary, czy też niewierzący, przeżywali „gęstą” atmosferę panującą w mieście. Miasto Sosnowiec, pomimo niesławnej opinii stolicy czerwonego Zagłębia, opanował widoczny nastrój woli wyrażenia prawdy i prawdziwych uczuć. Ludzie jakby zrozumieli, że przecież istnieć muszą jakieś granice rozmiaru fałszu i gwałtu nad ludzkimi sumieniami. Władze miasta też chyba wyczuwały, że sięgają granic wytrzymałości psychicznej mieszkańców.
Nadszedł pamiętny dzień wizyty. Dzień był chyba pochmurny, godziny popołudniowe. Postanowiłem się wybrać tam i wmieszać się w „czerwone zbiorowisko” zebrane przed placem kościelnym. Uznałem, że przede wszystkim muszę tam być z czystego obowiązku wobec Kościoła i Księdza Prymasa, jak też chciałem być świadkiem tego, co miało się tam wydarzyć. Wtedy, chyba po raz pierwszy w życiu odczuwałem głęboką nadzieję na rozliczenie winnych za przestępstwa wobec Narodu, Jego historii, Wiary Ojców, tradycji i prawdziwej woli Narodu. Wtedy, w tych dniach, szybko stawałem się rzeczywistą „siłą antysocjalistyczną”. Wcześniejsze, dziecięce czasy, lata szkoły i studiów były raczej powolnym dojrzewaniem i poszukiwaniem prawdy. Rozumiałem już wprawdzie wiele, jednak, na co dzień. Nie spodziewałem się doczekania w swoim życiu jakiejkolwiek możliwości rozliczenia czerwonych oprawców Narodu. Sądziłem, że układ sił militarnych świata nie daje zbyt dużej szansy na rychły upadek komunizmu, a Polska nawet z racji czysto terytorialnych jest zbyt ważnym ogniwem systemu i Moskwa nigdy nie zgodzi się na utratę tego terytorium.
Sytuacja wydawała się być beznadziejna. Jedyna nadzieje, jaka pokładałem w dalekiej, bliżej nieokreślonej przyszłości była Pani Jasnogórska, która przecież przychodziła z pomocą, niestety nie zawsze wiernemu Narodowi w najtrudniejszych momentach historii. Ufałem, że Królowa Polski nie zechce nam pamiętać win, raczej zasługi.
Właśnie tamte dni, jak również i późniejsze czasy gierkowskie kazały mnie i mojej rodzinie zająć określoną, aktywną postawę w czasach Solidarności w mieście Sosnowcu. To wszystko w końcu doprowadziło do podjęcia decyzji opuszczenia Ojczyzny razem z całą rodziną jesienią 1981 roku. Bolesne piętno tamtych czasów pozostało jednak na trwale w mojej pamięci. Winni tamtych czasów, jak też i wcześniejszych, wojennych i powojennych zbrodni przeciwko Narodowi nigdy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności i nadal mają się całkiem dobrze. Dopóki ten rozdział historii pozostaje nierozliczony, Naród nigdy nie poczuje się żyjącym w wolnej Ojczyźnie, u siebie, a Polska nie stanie się Polską.
Katedra Wniebowzięcia NMP w Sosnowcu jest posadowiona na niewielkim podwyższeniu i jest ogrodzona ładnym metalowym ogrodzeniem. Przed Katedra przebiega ulica Kościelna (dawniej chyba Bieruta) a z tylu znajduje się ulica Wyszyńskiego (domyślam się, że ta dzisiejsza nazwa posiada swoje źródło właśnie od tamtych tragicznych wydarzeń). Ulica Kościelna dzieli plac Katedry od przyległego, stosunkowo niedużego placu, przy którym stal dawniej tzw. Mały Dom Handlowy. Właśnie na tym placu miał się zebrać ten złowrogi tłum. Ksiądz Prymas miał przybyć od strony głównego wejścia, tj. od ulicy Kościelnej. Tam miało Go spotkać to nieszczęsne przywitanie. Władze postarały się o to, aby dla „normalnych wiernych” nie było już miejsca. Okna mieszkań budynków położonych przy okolicznych ulicach z rzadka posiadały wystawione obrazy Matki Boskiej Jasnogórskiej, lub inne, religijnej treści akcenty.
Będąc wmieszany w ten „tłumek”, oczekiwałem dalszego przebiegu wydarzeń. Godzina przyjazdu Księdza Prymasa chyba się opóźniała. „Groźny tłumek” wydawał się być bardzo podekscytowanym i agresywnym. W pewnym momencie na podwyższonym placu katedralnym pojawił się Ksiądz Prymas Wyszyński w otoczeniu grupy towarzyszących Mu kapłanów. Na teren placu katedralnego wszedł od tyłu, tj. od strony dzisiejszej ulicy Księdza Prymasa Wyszyńskiego. Niektórzy kapłani posiadali chyba wideo-kamery (wideo-kamera w Polsce była wtedy przedmiotem praktycznie całkowicie nieznanym). Kapłani nagrywali sytuację.
Ksiądz Prymas pojawił się naprzeciw zebranego tłumu z rozbrajającym, pełnym miłości i życzliwości uśmiechem. Twarz Księdza Prymasa, w swojej ojcowskiej pogodzie, jakby mówiła bez słów: „witam Was drodzy mieszkańcy Sosnowca i z całego serca Wam błogosławię, przychodzę do Was ze słowami miłości i pocieszenia, które pochodzą od Pani Jasnogórskiej”. Zebrany tłum jakby zamarł z wrażenia; odniosłem wrażenie jakoby jakaś przemożna siła zamroziła myśli i umysły tych ludzi. Zamiast planowanych ataków, prawie nikt nie potrafił wykonać najmniejszego ruchu ani otworzyć ust. Ksiądz Prymas odezwał się do zebranych w swoim znanym prostym, ale jakże ujmującym głosem. Nie potrafię powtórzyć treści powitalnych słów, spodziewając się dramatycznych wydarzeń, byłem też jakby zamrożony Jego spokojem, radością, życzliwością i samą powagą chwili. Wiem, że były to słowa pełne powagi i spokoju. Jak pamiętam, odezwały się bardzo nieliczne, jakby mocno przyciszone próby okrzyków? Trudno było nawet rozpoznać ich treść. Znieważające transparenty, napisy gdzieś znikły.
Nikt nie odważył się rzucić w Osobę Księdza Prymasa przygotowanymi jajkami czy pomidorami. Tłum nie wyrażał żadnego, należnego Gościowi szacunku, ale też nie zdobył się na nakazane przez mocodawców akty zniewagi. Ksiądz Prymas po krótkim powitaniu błogosławił zebranych czyniąc znak Krzyża. Chwile jeszcze pozostawał z uśmiechem na twarzy jakby mówiąc do tłumu: „proszę kochani, krzyczcie, rzucajcie na mnie wszystkie obelgi, podejdźcie bliżej do mnie, nie bójcie się, ja nie mam przecież żadnej broni, jest ze mną tylko Wasza Pani Jasnogórska i razem z Nią chcę Was wszystkich objąć ojcowskim objęciem, ja wam już przebaczyłem gdyż nie wiecie, co czynicie”.
Po chwili Ksiądz Prymas razem z otaczającymi Go kapłanami pożegnał się i udał się do wnętrza Katedry. Tak zakończyła się „uroczystość powitalna” Księdza Prymasa Wyszyńskiego w Sosnowcu. Zakończyła się niewytłumaczalnym wielkim zwycięstwem nad wrogim mu tłumem, który przybył, aby Go nikczemnie znieważyć. Było to wielkie zwycięstwo nad rozszalałymi w swoich czerwonych zapędach i nienawiści władzami miasta Sosnowca i całego Zagłębia Dąbrowskiego. Był to moment pierwszego przebudzenia sumień mieszkańców Zagłębia. Później przyszły inne chwile, wizyty papieskie, czasy Solidarności. Społeczeństwo Zagłębia doznawało stopniowego odrodzenia. Ludzie jakby nabrali większej odwagi i coraz częściej widoczna była determinacja i wola wyrażenia prawdziwych uczuć i myśli. Komunistyczne władze, wierząc ciągle w swoją wszechmoc, były co chwila zaskakiwane rozmiarem społecznego protestu w „sercu komunistycznej Polski Gierka”. Śp. Ksiądz Prymas Wyszyński miał w tym dziele również swój znaczący, przełomowy udział.
Życie biegło nadal na przemysłowej robotniczej Ziemi Zagłębia. Czasami udawało mi się wracać wśród znajomych, przyjaciół i nie tylko przyjaciół do tamtych wydarzeń. Pamiętam też sporą liczbę nazwisk, osób szczególnie aktywnych w swojej nienawiści do Kościoła i Wiary Ojców. Nie jest moim celem w tym świadectwie szukanie wyrównania krzywd. Poważniejszych i bardziej tragicznych krzywd Naród pamięta bowiem znacznie więcej.
Pamiętam jak jeden uczestników tamtego zgromadzenia w chwili wyboru Polaka na Tron Piotrowy odezwał się otwarcie: „nóź mi się w kieszeni otwiera jak pomyślę o tym Papieżu”. Nie wiem czy jeszcze żyje ten zdrajca, ale życzyłem mu, aby Bóg obdarzył go łaską przejrzenia na oczy; otoczenie prawie otwarcie ignorowało go na co dzień.
Dowiedziałem się też później z wiarygodnych ust (nazwisko dobrze mi znane), że faktycznie komitet miejski partii zorganizował skrytobójcze, uzbrojone bojówki trzyosobowe, których zadaniem było zrywanie akcentów powitalnych, włamanie się do mieszkań opornych, itp. akcje na terenie miasta. Według uzyskanej informacji odbyła się tajna odprawa tych grup w siedzibie komitetu miejskiego partii, na której to odprawie udzielono im szczególnych instrukcji i przydzielono broń. Podobno padały pytania, co się stanie, jeżeli w przypadkach gwałtownych okoliczności zostaną rozpoznani, co z odpowiedzialnością karną? Uzyskali tam podobno jednoznaczną odpowiedź: „nic się nie obawiajcie, włos z głowy wam nie spadnie”. Takie i podobne metody działania „robotniczej partii” były codziennością życia społeczeństwa Zagłębia Dąbrowskiego.
Tak, w wielkim skrócie, zapamiętałem tamte dramatyczne dni. Dni te w konsekwencji kazały mi rozstać się z drogą mi Ojczyzną w stosunkowo późnym okresie życia. Uznałem, że nie wolno mi skazywać swoich dzieci na życie w warunkach komunistycznego zniewolenia.
Jan KUŁACH
Calgary, 10 listopada 2001
Jan Kułach (1941-2018). Urodził się w Gliczarowie – małej, zubożałej wsi niedaleko Zakopanego. W 1965 ukończył studia magisterskie z zakresu projektowania i budowy kopalń podziemnych. Po studiach przeprowadził się wraz z żoną do Sosnowca. W lipcu 1981 roku z rodziną wyjechał z Polski do Austrii, zaś w grudniu tego samego roku przybył z rodziną do Kanady. Pracował w firmie naftowej i gazowej w pobliżu Lethbridge, następnie w Calgary i w Grande Cache, około 700 kilometrów na północny-zachód od Calgary. W 1986 stracił córkę, która zginęła w wypadku samochodowym. Do 2000 roku pracował w kopalni węgla Grande Cache jako główny inżynier górnictwa w operacjach podziemnych. Po przejściu na emeryturę wrócił do Calgary i resztę swojego życia postanowił poświęcić rodzinie. Prowadził działalność polonijną przy kościele Królowej Pokoju i wspomagał grupę promującą polską kulturę „Górale”. Zmarł nagle 11 lutego 2018 roku.
Recogito / Archiwum pamięci, styczeń-marzec 2002