Świat Nazarethu, w którym żyła Miriam – lepianki, pieczary, miejska studnia i synagoga na wzgórzu – był bardzo mały, nawet jeśli go rozszerzymy o kilkanaście lepianek i pieczar, położonych w nieco dalszej okolicy. Wyobraźnia jego mieszkańców, chociaż żywa i zapalna, nie wybiegała daleko poza izby, pagórki i ogrody, poza ubóstwo, a nawet i nędzę, gdyż niekiedy garść bobu i jęczmiennej kaszy była celem ich pracy i przedmiotem głębokich pragnień. Cały rok żyli marzeniami o pielgrzymce do Jerozolimy na uroczystości Wielkich Świąt i w tym celu skrzętnie oszczędzali pieniądze, siedzieli wieczorami w dni powszednie w ciemnych, nieoświetlonych izbach, spożywali suszoną szarańczę, odmawiali sobie wina, byleby tylko zaoszczędzić trochę grosza na Pesach, Rosz Haszana i Jom Kippur w dalekim Świętym Mieście. Nie wyobrażali sobie tych świąt bez swej obecności w Świątyni Pańskiej, u stóp Szechiny, która w podniosłe dni równała przed swoim niewidzialnym obliczem wszystkich synów Izraela, niezależnie od tego, czy byli bogaczami, czy nędzarzami, mędrcami czy am haarecami. Te pielgrzymki byty świętym celem ich życia. Przedsiębrali je dla Elohim i dla poczucia swojej równości.
Inaczej jednak układało się życie małej Miriam, dwunastoletniej dziewczynki, żywej, wesołej i uśmiechniętej, chociaż ubóstwo było również udziałem jej rodziców, ciężko pracujących na chleb codzienny, a miasteczko, w którym żyła, nie było dla niej ani o cal większe niż dla jej sąsiadów.
Tego dnia, gdy Jehojakim i Hana udali się do pracy – pracowali w winnicy nazarethańskiego bogacza, którego dom i ogrody leżały w pobliskiej dolinie, za dębowym lasem – Miriam, jak codziennie, krzątała się po izbie, wprawdzie ciemnej i zadymionej, ale schludnej, co było tym godniejsze pochwały, ze tylko z trudem można było w tym wykutym w skale pomieszczeniu – była to raczej pieczara niż izba – utrzymać porządek i ład. Sprzętów nie było wiele: trzy barłogi, stół, krzesła, piec z piekarnikiem, kilka noży, gliniane dzbany na wodę i mąkę, i skrzynia na ubogie szaty. Miriam, ilekroć zostawała i sama, a zdarzało się to codziennie, prócz Szabatów, czuła się w tej ciasnej izbie jak w udzielnym i nieskończonym królestwie, gdyż zaludniała ją myślami krążącymi z równą troską dokoła codziennych zajęć i obowiązków domowych, jak i spraw odległych, nieuchwytnych, nieosiągalnych dłonią i okien a będących może echem barwnych i żywych opowiadań jej ojca Jehojakima o Pramądrości, która unosiła się jak mgła z ust Wiekuistego, mieszkała na słupach z obłoków i przechadzała się po niebie i przepaściach. Krewni, sąsiedzi i znajomi uważali Miriam za dziewczyną nieco dziwną. Wiedzieli o niej, że jest zaręczona z Józefem i że ich wesele powinno się odbyć za rok, że jest silna i gospodarna, że ma serce dobre i czułe i że dzięki tym zaletom na pewno będzie dobrą żoną i matką. Bardzo możliwe, że tę dziwność upatrywali mieszkańcy Nazarethu w jej skłonnościach do śpiewu i układania pieśni. Gdy zapadał wieczór, Miriam siadała na podwiniętych nogach u wejścia do izby i w gronie uważnie słuchających rodziców, krewnych i sąsiadów śpiewała pieśni własnego układu, w których mieszały się słowa zapożyczone z psalmów i modlitw, uroczyście zmawianych przez Jehojakima w dni świąteczne i w Szabat, z jej własnymi pomysłami, parabolami, porównaniami i metaforami, wskutek czego można je było śmiało określić mianem natchnionych wariacji na obrany temat. Nikt w Nazarecie nie układał psalmów i melodii. Więc krewni i znajomi, przywołując z biblijnej pamięci postacie kobiet układających pieśni – Miriam, siostry Mojżesza, i Hany, matki męża Bożego, przez Pana umiłowanego Szemuela, i Judyty, błogosławionej wdowy – kiwali głowami, z czego jednak trudno było wnosić, czy chwalą, czy ganią poetyckie umiejętności córki Jehojakima, biednego najemnego robotnika.
Tego dnia – jak już o tym wspomnieliśmy – gdy Jehojakim i Hana udali się do pracy, Miriam od wczesnego ranka krzątała się po izbie, trzepała maty na dworze, przyniosła wodę ze studni, zmyła naczynia, po czym wyszła przed dom, uklękła na ziemi i śpiewając dla Elohim i dla rytmu swoich rąk, schylona nad pożyczonymi od sąsiadki żarnami mełła pszeniczne ziarno, które ojciec otrzymał w podarunku od swojego chlebodawcy. Pracę swoją wykonywała spokojnie, bez pośpiechu i z ową monotonną cierpliwością, tak znamienną dla pracujących fizycznie córek Izraela. Lewą ręką powoli, ale bez trudu, obracała górny kamień, a prawą wsypywała pszenicą do otworu. Potem potrząsała przetakiem, oddzielając otręby od mąki, która od czasu do czasu, ku uciesze dziewczynki, wzlatywała ku górze i białym pyłem okrywała jej dłonie. Patrząc na umęczone palce, przypominała sobie opowiadanie ojca o dalekim Hermonie, pokrytym przez cały rok śniegiem, a chociaż dotychczas znała śnieg tylko z opowiadania, jednak wyobrażała sobie, że musi być bardzo piękny i bardzo biały, skoro jest darem Wiekuistego i służył w jednym z psalmów, który Jehojakim szczególnie ukochał, do porównania z niepokalaną bielą. Tu uśmiechnęła się, gdyż przypomniała sobie słowa ojca, który zwykł mawiać: A córka moja, Miriam, wprawdzie jest smagła, albowiem spaliło ją słońce, ale mimo to jest bielsza nad śnieg. Miriam zastanawiając się nad trudnym do rozstrzygnięcia zagadnieniem, jak można być bielszą nad śnieg, skoro się jest smagłą i spaloną od słońca, podniosła się z kolan i weszła do izby po gliniany dzban na mąkę. Przetarta oczy palcami. Uśmiech powoli znikał z jej twarzy. Poczuła się nieswojo. Ciało jej przebiegł zimny dreszcz. Odwróciła się ku drzwiom i chciała wybiec przed dom, ale nie mogła uczynić kroku. Stała nieruchoma, osłupiała i nagle ujrzała w sobie jakieś światło, ale nie było to światło słoneczne ani światło księżycowe, ani światło lampy oliwnej, ani w ogóle nie było żadnym światłem, gdyż nie było podobne do żadnego światła, i było tylko tym, czym nie było, tym, czym nie będzie, lecz tym, czym jest. Więc widziała w sobie, jak Ten, który Jest szedł ku niej z odległo-bliskiej przestrzeni, nie ograniczony żadną granicą i wymykający się spod wszelkiego określenia, albowiem sam w sobie był granicą i sam w sobie określeniem, i tak idąc ku niej, właściwie nie szedł, albowiem był poza wszelkim czasem – stawał się na jej oczach – właściwie nie stawał się, gdyż Ten, który Jest, nie może się stawać i tylko, aby ułatwić małej Miriam zrozumienie tego, co się dzieje, upodabniał, naginał swoje działanie nie tyle do pewnych ziemskich pojęć, ile do form człowieczego języka – i tak stojąc w jej wnętrzu równocześnie kształtował się przed jej oczami jako Wysłannik w białej lnianej tunice, przepasanej jedwabnym pasem, przetykanym złotymi nićmi i ozdobionym szafirami, i był potwierdzeniem tego, co się w niej działo, i tego, co widziała w swoim wewnętrznym zachwycie. Była to ostrożność typowa dla Elohim, który znając upodobanie człowieka do plastycznego widzenia i chcąc małej Miriam ułatwić zrozumienie niezwykłego Posłannictwa, nie ograniczył się tylko do działania wewnętrznego, lecz równocześnie przemówił do niej realnym widzeniem. l w tym celu łaskawie pomnożył swoją obecność, czyniąc się przed oczami Miriam Wysłannikiem samego siebie, czyli sobą samym, albowiem wiadomo, że poseł przynoszący wieść jest zawsze tym, który go posyła. Miriam patrząc więc na Wysłannika, którego nieco ociężałe ruchy, tak znamienne dla aniołów odzianych w ciało człowiecze, świadczyły o trudnościach, jakich mu przysparzało poruszanie się po ziemi, z uwagą i pokorą słuchała Jego pozdrowienia, albowiem Mąż otworzywszy usta począł mówić człowieczą mową, tłumacząc na ludzki język to wszystko, co słyszała w sobie wypowiedziane bezmową w sposób zawile – prosty. Wysłannik pozdrowił ją w Imię Łaski, którą jest wypełniona, i w Imię Elohim, który pobłogosławił ją między niewiastami. Miriam, skupiona i napięta, z lękiem rozważała każde słowo z osobna, połączyła je w zdanie, które wprawdzie pięknie brzmiało, ale niestety nie mogła zrozumieć, dlaczego ona mała, nic nie znacząca dziewczyna, córka zmęczonych wyrobników, narzeczona cieśli Józefa, ma być wypełniona łaską Elohim i błogosławiona między niewiastami. Wysłannik, niewątpliwie odgadując jej myśli, znowu do niej przemówił i prosząc ją, by się nie lękała, zwiastował jej, że pocznie i porodzi Syna, i da Mu na Imię Jeszua, co znaczy: Pan jest zbawieniem, a On będzie wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Elohim da Mu tron Dawida, ojca Jego, i będzie królował nad rodem Jaakowa na wieki, a królestwo Jego będzie nieskończone.
Wysłannik wypowiedział to wszystko prosto i składnie, tonem śpiewnym, podkreślając znaczenie pewnych słów przeciągłą intonacją, ale ani razu nie popadł w przesadny patos, co dobrze świadczy o jego umiarze w sztuce tłumaczenia rozkazów Elohim na język człowieczy. Owa uroczysta i skromna śpiewność była niezwykle precyzyjnie odmierzona i dzięki temu wiązała w jedną niepodzielną całość prawdę nieba z prawdą ziemi, co w tym wypadku było bardzo ważne, gdyż najgłębszy sens tego misterium polegał właśnie na owym trudnym przymierzu.
Miriam spokojnie wysłuchała Wysłannika. Na jej ciemnej uciszonej twarzy nie drgnął ani jeden muskuł i już chciała wyrazić swoja uległość przed Panem, ale nie mogła oprzeć się jednemu wstydliwemu pytaniu – czuła, że powinna je zadać, gdyż wymagała tego jej godność dziewczęca – i poczęta się zastanawiać, jak ma je oszczędnie wyrazić za pomocą najmniejszej ilości słów, aby jak najszybciej i najzwięźlej zrzucić z siebie jego ciężar.
Chętnie użyłaby do tego celu jakiegoś symbolu, ale trudno było stworzyć w pośpiechu zastępczy obraz, który by w pełni oddawał jej myśl. Zrezygnowana, spytała po prostu, jak się to stanie, skoro męża nie zna. Wysłannik odparł, że Duch Święty zstąpi na nią i moc Najwyższego ogarnie ją niby cień. Dlatego Dziecko, które się z niej narodzi, będzie święte i będzie nazwane Synem Bożym. Tu urwał. Miriam opuściła głowę. Dwa krótkie czarne warkocze, splecione nad karkiem w ciasny węzeł, wskutek nagłego ruchu głową rozluźniły się i opadły na jej ramiona. Wysłannik, zmiarkowawszy, że Dziewczyna pragnie jeszcze zadać dalsze pytania – niewątpliwie przewidział ich sens – uprzedził ją i szybko wyjaśnił, że także Eliszeba, jej krewna, mimo swojej starości poczęła syna i ta, która w mniemaniu ludzi uchodzi za bezpłodną, jest już w szóstym miesiącu, albowiem nie ma nic niemożliwego u Elohim. Miriam podniosła głowę. Poddana Woli Bożej zrozumiała, że powinna teraz głośno wyrazić zgodę, na to co się stanie, i już chciała wypowiedzieć 181 za pomocą najpiękniejszych słów i najsłodszej melodii, ale zabrakło jej pięknych słów i zabrakło słodkiej melodii, i tylko z wielkim trudem przez zaciśnięte gardło zdołała wyszeptać: Jestem służebnicą Elohim, przeto, niechaj się stanie według słowa Jego.
Wysłannik rozpłynął się bez śladu, oddalił się od niej i w niej, a Miriam powracała ze swojego utajonego wnętrza do rzeczywistości biednej izby, dzbanów na wodę i mąki, i przetaka leżącego na progu, i tylko niebieskie oczy, gorączkowo i niespokojnie błyszczące pod czarnymi łukami brwi, pełne radosnej troski świadczyły, że uderzył w nią łagodny grom Pana najwyższych gór El Szaddaja.
Wyszła przed dom. Usiadła przy drodze na ziemi, w pełnym słońcu na podwiniętych nogach, spojrzała w czyste niebo, błękitne, bez jednej chmury, rozciągnięte jak jedwabna opona namiotu od Ezdrelonu po Karmel i góry Naftali, i zamknąwszy powieki, zmęczona, trwała w bezruchu, rozkoszując się spokojem i ciszą, płynącą od pól i dolin, nasyconych zapachem świeżych ziół. Nagle poczuta na sobie cień, który ją coraz szczelniej otulał. Otworzyła oczy i spostrzegła, że pada na nią cienista smuga, chociaż na rozżarzonym niebie nie było ani jednego obłoku, ale mimo to cień padał od obłoku, gdyż cień był obłokiem, a obłok cieniem, a razem byli Szechiną obecnością Jahwe, Jego mieszkaniem i objawieniem, cienisto-obłocznym JESTEM, który wpłynął w krew Miriam i wraz z krwią wypełnił wszystkie komórki jej ciała, aż do ostatnich granic jej Jestestwa. Opuściła powieki.
Wtedy właśnie zbiegł ze wzgórza zdyszany Josef, stanął przed Miriam i wyciągnąwszy do niej ramiona, chciał ją przywołać ku sobie miłującym słowem, ale spostrzegłszy smugę cienia, która ocieniała jej postać, zatrwożony, szybko cofnął wyciągniętą dłoń i szepnął: Co Ci jest, Miriam? Ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi, tylko widział, jak po jej wargach i zamkniętych powiekach powoli przesuwa się fioletowy cień.
Roman BRANDSTAETTER
Roman Brandstaetter (1906-1987). Polski pisarz żydowskiego pochodzenia. Przyjął katolicyzm przebywając podczas II wojny światowej na Bliskim Wschodzie; w latach 1947-1948 pracował w służbie dyplomatycznej w Rzymie, resztę życia spędził w Poznaniu. Wydał tomy liryki religijnej Jarzma (1928), Pieśni (1963), Księga modlitw ( 1985); dramaty Powrót syna marnotrawnego (1947), Śmierć na wybrzeżu Artemidy (1962), Ludzie z martwej winnicy (1956), Dzień gniewu (1962), Milczenie (1957), Jezus z Nazarethu (1967-1973. Autor szkiców Krąg biblijny i franciszkański (1981) i przekładów poezji biblijnej Słowo nad słowami (1964), Psałterz (1968), Pieśń nad pieśniami (1988) oraz dramatów Szekspira. Pozostawił po sobie refleksyjno-wspomnieniowe Przypadki mojego życia (1988).
„Nasza Rodzina”, nr 3 (282) 1968, s. 6–7, 10–11.